-
Jest pięknie, Ronny Zanahorio kroczy dostojnie przed siebie i czuje, jak rozpiera go niepodważalna pozytywność. Przechuj! W głowie słyszy motywujący polski hip-hop, kiedy promienie zachodzącego słońca podkreślają złocisty kolor jego futra, wieczorny wiatr kołysze formacjami wysokich traw i tarmosi mu grzywę, a nagrzany afrykański asfalt przyjemnie parzy łapy. Wszyscy się go boją, szanują i podziwiają i Ronny czuje się wtedy królem nie tylko sawanny, ale całego świata. Aby potwierdzić to jeszcze dobitniej wydaje z siebie potężny ryk, który wypada jednak słabo, a do tego brzydko pachnie. Ten zdradliwy zapach psuje klimat i Ronny zauważa ze wstydem, że nie był to ryk władcy puszczy, tylko odbiło mu się szczurzym ścierwem i chemikaliami. On sam też nie jest złotogrzywym lwem i dumnym królem sawanny, czy nawet wielkomiejskiej dżungli, ale nazywa się Ronny Zanahorio i jest pospolitym kocurem ulicznym. Jednym z bandy rudych kuzynów, którzy podczas uczty na śmietniku znaleźli puszkę z resztkami rozpuszczalnika i Ronny tak wnikliwie ją obwąchiwał, aż niesiony przez wydobywające się z niej magiczne opary odleciał hen, daleko, do wspaniałego, dawnego świata królewskiego dziedzictwa bohaterskich przodków. Ale już z niego wrócił i na potwierdzenie twardego lądowania czterech łap na meksykańskiej ulicy znowu dobitnie odbija mu się toluenem.
-
Od kiedy zamieszkał w stolicy, Emanuel zachowuje się jak rasowy pudel. Regularnie bywa ze swoim panem w eleganckich parkach, jak inne psy merda ogonem, podaje łapę i na każdym kroku okazuje dobre maniery. Jednak czasem, zwłaszcza gdy zdaje mu się, że nikt nie patrzy, opada maska szczęścia przybierana do tego wspaniałego lajfstajlu, a do jego duszy zakrada się deprenia. Deprenia przypomina mu natrętnym szeptem, że jest on zwykłą świnią, której nigdy nie uda się zostać prawdziwym psem. Emanuel spuszcza smętnie głowę, patrzy tęsknym wzrokiem w czysty, równy chodnik i w takich chwilach czuje, że nie cieszy go już wytworne stukanie po nim obcasikami, ale oddałby wszystko za to, żeby chociaż na chwilę móc zaryć twarzą w kałużę czegoś lepkiego i cuchnącego.
-
- Po moim trupie! - postawa Rambo jest czytelna. Jednoznaczna. Jego przekaz prosty. I krótki. Nie ma tu miejsca na jakieś filozofie. Gadaninę. Mętne próby alternatywnych interpretacji. Jest, jak, kurwa, jest. Nie inaczej. Kto ośmieli się ruszyć stare wiadro albo kawałek suchego gówna, dostanie wpierdol. Konkretnie. Bez dyskusji. Bo z Rambo nie ma żartów. Nigdy nie odpuszcza. Nie ma takiej opcji. W obronie terytorium jest gotowy zabijać, a jeśli trzeba - nawet zginąć.
Wytrwałość, zawziętość, nieustępliwość. Te cechy docenia w nim jego pan, don Gideon. A wierny Rambo lojalnie spełnia jego oczekiwania. Nie skarży się. Nie narzeka. Nie pierdoli. Pilnuje, przypięty do zaparkowanej ciężarówki.
Ale kiedy don Gideon wraca późnym wieczorem po całym dniu picia mezcalu, zdumiony Rambo nastawia uszy i obserwuje w napięciu, jak jego zataczający się pan niezbornie wspina się do szoferki, odpala silnik i rusza. Wtedy Rambo na własnej, ścieranej przez asfalt skórze doświadcza empirycznie, jak perfidnie względne i ulotne może się okazać terytorium, w którego obronie był gotów oddać życie, i które nagle wyskoczyło mu spod łap i zatańczyło razem z całym, stającym na głowie światem, a wiadro i gówno, których sam nie zjadł, ani drugiemu nie dał ruszyć, uciekają teraz, stają się coraz mniejsze, aż na zawsze, po jego trupie, znikają w wirującym chaosie. -
Nordycki sen na tropikalnej ziemi
Pędzą przez skuty białym lodem, idealnie płaski i pusty krajobraz, w nieskazitelnie czystym powietrzu siarczyście trzaska ostry mróz, z pysków zdyszanych kolegów z zaprzęgu ciągnącego załadowane sanie bucha para o zapachu zgniłych śledzi, od świtu zrobili już 60 km i są tak szczęśliwi, że bardziej się nie da, kiedy pada strzał, ale to nie dzielny pan odkrywca strzelił we śnie z bicza, tylko chytry, wędrowny sprzedawca strzela właśnie z gaźnika starego volkswagena i wtedy bezdomny, bezimienny pies pociągowy trafia nagle z nieba do piekła, jego piękny, nordycki sen znika nie wiadomo gdzie, brutalnie zastąpiony przez osaczająca ze wszystkich stron, obcą i wstrętną rzeczywistość zalanej słońcem wielkomiejskiej dżungli, jego wybudzoną z polarnej nirvany psią świadomość gwałci hałaśliwy i lepki horror meksykańskiej ulicy pełnej ludzi, pojazdów, budynków, soczyście zielonej roślinności klimatu równikowego i natłoku innych rozgrzanych obrzydliwości, asfalt parzy łapy, zapchlone futro ciąży i piecze w skórę jak włosienica pokutnika, czuły nos drażnią zapachy z ulicznych kuchni smażących wszystko, ale nic, co choć trochę przypominałoby aromat suszonego podgardla renifera, a do tego z nieukrywaną pogardą przyglądają mu się, jak jakiemuś dziwadłu, niezdolne do ciągnięcia sań łyse karykatury psa o przystrojonych hipsterskimi grzywkami głowach głupawych gacków.
-
- Oddawaj moje osiem pesos, łobuzie! - krzyczy czerwony ze złości Pancracio.
- Chyba oszalałeś, łotrze! - odpowiada mu fioletowy z napięcia Patricio - to ty masz mi je natychmiast zwrócić!
Kiedy dwóch przyjaciół z trzeciej klasy pokłóci się na śmierć i życie o to, kto komu jest winien osiem pesos, które zniknęły podczas wspólnej inwestycji w paczkę chrupek i żaden nie chce ustąpić ze swojego stanowiska, staje się jasne, że musi dojść między nimi do krwawej walki.
I tak się dzieje, punktualnie w czasie przerwy obiadowej, na ubitej ziemi szkolnego dziedzińca stają naprzeciw siebie obaj rywale i patrzą sobie z nienawiścią w oczy. Ponieważ prymitywne bicie się po mordach jest zbyt wulgarne, a użycie broni białej lub palnej uchodzi w tym środowisku za niehonorowe, kwestia tego, kto ma rację, rozstrzyga się na drodze tradycyjnej ustawki kogutów. Walka jest krótka, po kilku sekundach rozpruty kogut Patricia kończy trzepotać w kałuży własnych podrobów.
- No dobra, wygrałeś - przyznaje niechętnie Patricio i wyciąga z kieszeni osiem pesos. Drugie tyle daje woźnemu w charakterze napiwku za zadany sobie trud uprzątnięcia krwawych śladów po swoim kogucie.
- Ech, ta dzisiejsza młodzież - utyskuje woźny Fidel zgarniając truchło - taka walka kogutów z tradycją to nie ma nic wspólnego, bo kto to widział, żeby honorowe spory rozstrzygać za pomocą kuraków szprycowanych nielegalną chemią, z ewidentną domieszką genów psich ras uchodzących za wyjątkowo agresywne i tytanowymi implantami w miejsce dzioba i pazurów! -
Nie sieją, nie żną, cały dzień przesiadują na rogu.
Niewiele papug ma takie szczęście jak tych dwóch farciarzy na obrazku.
Podczas kiedy oni siedzą sobie wygodnie w stolicy na patyku i odpoczywają, większość ich kuzynów, którzy zostali w dżungli musi na co dzień walczyć z dzikimi hordami innych papug o kawałek terytorium bogatego w larwy i robactwo, cierpieć z powodu tropikalnych chorób i pasożytów, od świtu do zmierzchu 24/7/365 unikać wygłodniałych drapieżników, a także ludzi polujących na papugi, żeby trzymać je później w nieciekawym otoczeniu dla dekoracji w klatkach.
Chociaż pozornie wdzięczności po nich nie widać, to jednak gdyby przystanąć na chwilę i pogadać z papugą jedną czy drugą, przyznałyby, że świetnie się tutaj czują i że wolność to nie głupie latanie po głupim niebie, wolność to stan umysłu. -
Przygody karaluchów: szklana pułapka.
-
Zakamuflowany muflon.
-
- Nareszcie! - Aurelio Campos, wracający po służbie kapral kompanii sygnalizacyjnej z zadowoleniem odnotowuje pozytywne zmiany na niebezpiecznym skrzyżowaniu.
Do wypadków dochodziło tu regularnie, ale dopiero kiedy wydarzyła się tragedia i prawidłowo przekraczająca jezdnię kobieta z ósemką dzieci została rozgnieciona na miazgę przez rozpędzone i wykonujące niedozwolony manewr skrętu stado słoni, zarząd dróg miejskich naprawił szwankującą sygnalizację świetlną. -
Ufamy ci wielki pająku przyjacielu dzieci.
-
Wielbimy cię wielki pająku obrońco i wyzwolicielu.
-
Dziękujemy ci wielki pająku wesoły destruktorze moskitów.