Pytania często zadawane samemu sobie
Ef a ku, czyli pytania często zadawane samemu sobie, dotyczą wydarzeń, które różnią się od wypadków opisanych w opowiadaniach tym, że miały miejsce naprawdę.
Opowiadania są od początku do końca wymyślane w celach rekreacyjnych i z czasem zapomina się coraz więcej szczegółów dotyczących fikcyjnych postaci doświadczających dziwnych przygód w nieistniejących miejscach. Zaproponowane zakończenia są na ogół zadowalające, ale jeśli tak nie jest, to zawsze można je pod wpływem kaprysu zmienić.
Z kolei wydarzenia realne, które poruszyły i zapadły w pamięć, zmieniają się pod wpływem czasu w niewielkim stopniu. Częste myślenie o nich działa jak zabieg konserwacyjny, spowalniający erozję wspomnień, ale notoryczny brak konkretnego zakończenia każdej historii może stać się z czasem męczący. Gdyby te wydarzenia nie były takie fajne, można by je ucharakteryzować w fikcję literacką, sfabularyzować i dopisać im zakończenia, jednak tego typu oszukańcze rozwiązanie nie byłoby na dłuższą metę zadowalające.
Dlatego minione, ale prawdziwe wydarzenia nadal frapują w chwilach zadumy, a do głowy cisną się pytania związane z tym, dlaczego doszło do tego, do czego doszło, albo co stało się później, lub jaka mogła być alternatywna opcja rozwoju wypadków, gdyby ich bohaterowie zareagowali w inny sposób?
Na większość tych pytań nie uda się raczej znaleźć zadowalającej odpowiedzi, mimo wszystko zostały one zebrane w tym miejscu, bo może jednak ktoś coś widział, ktoś coś wie?
-
Dziąsła
Wiele lat temu stary taksówkarz uwoził mnie w nieznane środkiem szerokiej arterii. Półleżałem, podtrzymywany troskliwie przez zagłówek tylnego siedzenia i kontemplowałem mroczne widoki za oknem wysłużonego Nissana: niebo żółknące przed zachodem słońca, ciemne sylwetki wieżowców i wiaduktów ze świecącymi reklamami, niekończące się sznury aut szczelnie zapełniające dwunastopasmówkę. Nagle, z lewej strony, pojawił się jeździec, pędzący między rzędami samochodów sunących w przeciwnym kierunku. Obserwować mogłem go zaledwie chwilę, podczas której zbliżył się, minął nas i zniknął za plecami, jednak to krótkie, ale intensywne przeżycie trwale zapisało się w mojej pamięci.
Tajemniczy jeździec dosiadał czarnego motocykla nieznanej mi marki. Szarżował bez kasku i kiedy przemykał za szybą, zdołałem dojrzeć kilka charakterystycznych cech jego wyglądu. Śmiałek był krótkowłosym mężczyzną koło trzydziestki, szczupłej budowy ciała, ubranym w drogi garnitur z dopasowanym krawatem. Uwagę skupiały jednak jego błyszczące w świetle reflektorów dziąsła, obnażane przez kurczowo trzymany w zębach telefon komórkowy. Była to, pamiętam doskonale, niezwykle popularna w tamtych latach duża Nokia z antenką.
Nie mam pojęcia, czy jeźdźcem był dzielny policjant, uciekający przestępca, a może ambitny makler, ani co gnało go w ten desperacki rajd pod prąd. Jednak wspomnienie jego anonimowej postaci pozostaje do tej pory żywe, wyraźne i często powraca, jawiąc się na ekranie mojej duszy w całej okazałości. Widzę wtedy ze wszystkimi szczegółami dramatyczne skupienie malujące się na napiętej twarzy jeźdźca, jego dłonie mocno zaciśnięte na kierownicy, a szczęki na Nokii, i obraz ten nieodmiennie roznieca na nowo szereg odwiecznych pytań. Kim był? Skąd jechał? Dokąd zmierzał?
-
Kartki
Wiele lat temu, koło dziewiątej wieczorem dnia roboczego zstąpiłem do podziemi i wsiadłem do metra. Pociąg linii niebieskiej zaczął pędzić jak szalony przez ciemny tunel w stronę Cuatro Caminos, a ja stałem wygodnie oparty o rozsuwane drzwi i obserwowałem otoczenie.
Po mojej lewej stronie miejsce zarezerwowane dla inwalidów, starców i kobiet ciężarnych zajmował śniady mężczyzna. Przyglądałem mu się z góry, a także od przodu, co było możliwe dzięki temu, że jego wysoka i szczupła postać odbijała się wyraźnie w szybie naprzeciwko. Na oko dałbym mu jakieś sześćdziesiąt sześć lat, może nieco mniej lub nieco więcej. Ubrany był elegancko, ale bez przepychu, w znoszony garnitur z kamizelką i staromodne czarne półbuty. Włosy siwe, zaczesane na bok z przedziałkiem, twarz pospolita, pociągła, starannie ogolona, pachnąca pewnie tanią wodą kolońską. Siedział z nogą założoną na nogę i nie zwracał uwagi na to, co się dzieje dookoła, zaabsorbowany przeglądaniem pliku kilkudziesięciu luźnych kartek.
To właśnie trzymane przez niego kartki od razu przyciągnęły moją uwagę. Żółknący papier, któremu bliżej było do kwadratu niż standardowych dzisiaj proporcji arkusza, kojarzył mi się z zeszytami szkolnymi sprzed lat, jakie można czasem znaleźć na strychach. Najpewniej jedna i ta sama ręka, za pomocą tego samego pióra z granatowym atramentem, pokryła go obustronnie gęstym, równym pismem odręcznym. Nieco archaicznym, ale w pełni czytelnym, dzięki precyzyjnej kaligrafii wytrenowanych liter z dyskretnymi ozdobnikami i okazjonalnym zamaszystym zawijasem, rozpoczynającym lub kończącym dłuższy akapit.
Ponieważ stałem dokładnie nad czytającym człowiekiem, miałem łatwy wgląd w jego kartki i bez problemu mogłem zapoznać się z ich treścią. Nie udało mi się tylko zobaczyć pierwszych ani ostatnich stron, a lektura środka była niespokojna, nielinearna, wyrywkowa. Facet czytał, jakby znał już tekst i teraz czegoś w nim szukał, sprawdzał albo porównywał fragmenty, a może dopiero zapoznawał się z nim, popędzany przez własną niecierpliwość, skakał do przodu, do tyłu i przekładał często kartki, tasując je szybkimi ruchami wypielęgnowanych palców. Sam tekst miał formę listu, i na początku myślałem, że jego autorem było jakieś bóstwo albo natchniony apostoł, który rozprawia na ezoteryczne tematy, opisuje zasady rządzące światem, formułuje instrukcje i zalecenia, poucza i udziela rad. Jednak dość prędko zdałem sobie sprawę, że narratorem był diabeł, który w swoim liście szczegółowo opowiadał o sobie, wyjaśniał kim jest i jaka jest jego rola na Ziemi. O nic przy tym nie pytał i nie ujawniał żadnych danych pozwalających na identyfikację adresata, którym mógł być dowolny człowiek, albo grupa ludzi. Diabeł pisał po hiszpańsku, standardowym językiem literackim, bez błędów i postmodernistycznych eksperymentów, unikając regionalizmów, neologizmów i sformułowań pozwalających na choćby przybliżone datowanie i geograficzne umiejscowienie tekstu. To znaczy, że na pierwszy rzut mojego oka list równie dobrze mógł zostać napisany poprzedniego dnia na starym papierze w mieście Meksyk czy Guadalajarze, jak i sto lat wcześniej w Madrycie, Caracas albo Buenos Aires. Nie dowiedziałem się też, jaki był cel i ostateczne przesłanie listu z przekazem od szatana. Na stacji Tacuba przesiadałem się na linię pomarańczową i musiałem opuścić pociąg linii niebieskiej, a zatopiony w lekturze czytelnik pojechał nim dalej.
Wyszedłem ze stacji San Pedro de los Pinos i wędrując przez ciemne, puste ulice, zaintrygowany rozmyślałem o tym, dlaczego zwyczajny starszy pan w meksykańskim metrze czytał długi, ręcznie pisany list od diabła?
Mijały dni, a to pytanie nie dawało mi spokoju, a może raczej dręczący był brak zadowalającej odpowiedzi na nie, i mimo tego, że nie wiedziałem kto pisał, do kogo, gdzie, kiedy, ani dlaczego, starałem się rozwikłać zagadkę diabelskiej korespondencji. Ponieważ od początku podejrzewałem, że trafiłem na interesujący fragment jakiejś powieści albo dłuższego opowiadania, celowo zapamiętałem kilka charakterystycznych fraz listu i próbowałem odszukać je w internecie, ale nie znalazłem nic choćby zbliżonego, ani po hiszpańsku, ani w tłumaczeniu na angielski, francuski i łacinę. Uznałem, że musiał to być zatem oryginalny list, ewentualnie odręczna kopia dzieła hermetycznego, które nie trafiło do sieci. Nie wydawało się też, żeby pasażer metra był autorem pracującym nad szkicem fikcji epistolarnej, bo kaligrafia była zbyt staranna, a on kartki tylko czytał, ale nie redagował, nie kreślił po nich, nie dopisywał nic na marginesach, ani w żaden inny sposób nie ingerował w ich treść.
Przy założeniu, że był to rzeczywiście list, nasuwały się trzy hipotetyczne warianty jego autorstwa, które z kolei sugerowały rozmaite wersje rozwiązania zagadki. Przychodziły mi do głowy możliwe scenariusze, przyjmujące różne formy zależnie od tego, czy list został napisany przez samego szatana, czy był od początku do końca dziełem człowieka, czy też może stanowił hybrydę, której słowa nakreśliła ręka ludzka, kierowana jednak przez diabelskie podszepty.
Przyjmując, że autorem sążnistej epistoły był nie kto inny, jak El Diablo, wydawała się uzasadniona spekulacja, że spotkałem w metrze księdza w cywilu, wysłanego przez kurię do domu ubogiej rodziny błagającej o pomoc. Kilkunastu jej członków na własne oczy doświadczyło szokującej sceny, w której złożona gorączką dwunastoletnia Miriam, ich kochana siostra, córka i wnuczka, napisała cały list w kilka minut lewą stopą, bluźniąc przy tym głębokim basem w języku staro-aramejskim. Trafiła mi się zatem rzadka okazja do tego, aby obserwować egzorcystę, gorączkowo zapoznającego się w drodze powrotnej z wizji lokalnej z pozyskanym dowodem diabelskiej obecności na Ziemi.
Podążając bardziej racjonalnym tokiem myślenia i odrzucając hipotezę zakładającą, że list powstał na skutek działania sił nieczystych, można było z dużą dozą prawdopodobieństwa przyjąć, że w takim razie musiał on zostać napisany przez człowieka. Mógł być owocem literackich ambicji anonimowego twórcy, czyichś problemów natury psychiatrycznej, zakładu przegranego przez jakiegoś pechowca czy może czegoś jeszcze innego. Na przykład chęci spłatania wymyślnego, diabolicznego figla. Idąc tym tropem, łatwo było wyobrazić sobie postać dziewiętnastowiecznego markiza, swawolnego libertyna i hulajduszy. Kiedy ten urodzony jajcarz i niestrudzony poszukiwacz przygód poczuł, że zbliża się jego koniec, postanowił zabawić się raz jeszcze, tym razem kosztem własnego, nieznanego mu potomka. Pozostając pod wpływem mezcalu, meskaliny, voodoo i nauk masonerii, spisywał nocami obszerne przesłanie dla przyszłych pokoleń. List czekał zdeponowany w zalakowanej kopercie, przekazywanej z ojca na syna, a dołączone do niej instrukcje kategorycznie nakazywały, że koperta ma trafić do rąk własnych męskiego potomka w linii bezpośredniej i zostać otwarta równo sto lat po śmierci niesfornego markiza. Kiedy upłynął okrągły wiek, pieczęcie na kopercie złamał zwykły urzędnik, krawiec albo fryzjer i nietrudno sobie uzmysłowić, co było dalej. Być może po kilka razy dziennie czytał list zawierający okrutny, ponadpokoleniowy żarcik odległego przodka, łamał sobie głowę nad tym, co miał znaczyć ten dziwny przekaz i o co mogło w tym wszystkim chodzić, a jego rozważaniom towarzyszyły echa diabelskiego chichotu dziadzi zza grobu.
Z kolei w przypadku opcji hybrydowej, facet z metra mógł być pasjonatem wiedzy tajemnej, zgłębianej z lektur. Urzeczony wzniosłą atmosferą obcowania z misterium za pośrednictwem słowa pisanego, czytał wszystkie zakazane księgi, jakie wpadły mu w ręce. Jako brzydki, nastoletni odludek poznał Kabałę, Thelemę, Necronomicon, Mein Kampf, dzieła gnostyków, różokrzyżowców i magów chaosu. Ponieważ po wielu latach intensywnych poszukiwań nie znalazł odpowiedzi na półkach księgarni, zainteresował się podziemnym rynkiem tajnej bibuły ezoterycznej. Kiedy usłyszał o internecie, kupił używany komputer z modemem, i wtajemniczony przez siostrzeńca studiującego na politechnice trafił do raczkującego dark netu, gdzie od razu utonął w jego przepastnych zasobach. Przyjmując duchowe zawołanie Gonzalo666 penetrował najgłębsze i najmroczniejsze warstwy dark webu, gdzie poznał niejakiego Abraxasa. Abraxas był upadłym i zdegenerowanym księdzem, od czasu karnej relegacji z szeregów kleru błądzącym w coraz gorszym kierunku. Alkoholik, narkoman i oddany sługa szatana siał przez sieć zamęt, kłamstwa i zło. Wynajmował mały, obskurny pokoik w starym budynku w centrum i zarabiał handlując wszystkim co nielegalne lub plugawe. Wykorzystując wiedzę nabytą z seminarium i doświadczenia wyniesione z kapłaństwa, oprócz pisania pedofilnych erotyków Abraxas fabrykował fałszywe apokryfy, alchemiczne inkunabuły, satanistyczne traktaty i inne bezeceństwa, które następnie oferował w dark webie jako autentycznie zabytkowe unikaty. Skuszony kilkoma darmowymi próbkami Gonzalo666 bardzo zapalił się do pomysłu nabycia autentycznego listu Lucyfera. Spotkali się z Abraxasem w ciemnym rogu stacji San Antonio Abad, gdzie miała miejsce szemrana transakcja. Z rąk do rąk przeszło, zmieniając właściciela, trzy tysiące pesos w gotówce i ręcznie spisany na kilkudziesięciu kartkach list diabła, zawierający posłanie do wyznawców. Kilka minut później, rozgrzany do czerwoności adept okultyzmu Gonzalo666, nie mogąc doczekać się, aż dotrze do domu, zaczął kompulsywną lekturę nowego nabytku już w pociągu, czego byłem naocznym świadkiem.
Snułem tego typu przypuszczalne wersje wydarzeń i snułbym je pewnie dalej, w nieskończoność mnożąc i rozwijając scenariusze, gdyby nie podejrzenie, jakie zrodziło się w momencie nagłego olśnienia. Czy skupianie się na kwestii autorstwa nie było podstawowym błędem, prowadzącym dalsze dociekania w ślepe uliczki? Co jeśli nie miało żadnego znaczenia to, czy list był dziewiętnastowiecznym autentykiem, który wyszedł spod ręki diabła, czy też może był współczesnym dziełem cynicznego fałszerza? Co jeśli nieważne było nie tylko to, kto go napisał, ale też do kogo, ani w jakim celu, bo klucz stanowiła odpowiedź na pytanie, dlaczego tajemniczy pasażer studiował go w środku transportu publicznego? Dlaczego nie rozglądał się nerwowo dookoła, tylko siedział spokojnie pogrążony w lekturze, dlaczego nie starał się utrudniać zaglądania do jego treści i zasłaniać kartek przed wścibskim wzrokiem osób postronnych? Czy gdyby to był jakiś cenny manuskrypt, to facet czytałby go w metrze, jak meksykański Przegląd Sportowy? Czy był nieostrożny, czy było mu to obojętne, czy może właśnie celowo eksponował list, ponieważ chciał, żebym ja też go przeczytał?
Po spojrzeniu na niezwykłą tajemnicę od tej strony, jej rozwiązanie wydało się z miejsca dość banalne, a przy okazji stało się jasne, że tajemnica nie zasługiwała na tę nazwę i nie było w niej nic niezwykłego.
Bo co, jeśli padłem ofiarą ordynarnej manipulacji? Co jeśli dane mi było oglądać amatorski happening z główną rolą żałosnej postaci starego pozera, odgrywaną przez niego samego? Co jeśli pasażerem był ten dobrze znany typ, który zawsze musi skupiać na sobie uwagę, i który był trendsetterem oraz influencerem na długo przedtem, zanim te słowa stały się modne? Już jako nastolatek ubierał się wprost zabójczo, jeździł motocyklem bez tłumika, w miejscach publicznych mówił tak głośno przez komórkę, żeby wszyscy na pewno usłyszeli, jakie biznesy będzie ubijał. A potem poszczęściło mu się, odniósł sukces i stał się kimś ważnym, na przykład sommelierem w salonie win, szambelanem w pałacu prałata albo szefem ochrony na dyskotece. Zarządzał, rozkazywał, imponował, na małym palcu z długim paznokciem nosił złoty sygnet, a obcy ludzie patrzyli na niego z zazdrością i podziwem. Kiedy był u szczytu potęgi i popularności, wszystko się nagle skończyło, kto wie, może popadł w konflikt z kimś jeszcze potężniejszym i popularniejszym, może przesadził z whisky, z kokainą i uwikłał się w skandale obyczajowe, albo po prostu stracił czujność i został wygryziony przez młodych, ambitnych i głodnych sukcesu. Zanim się zorientował co się dzieje, utracił dawną pozycję, przywileje, przyjaciół i upadł nisko w pożogę ruin swojego dawnego świata, do którego nie było już powrotu.
Kiedy natknąłem się na niego w metrze, z dawnego blasku pozostało niewiele, można było powiedzieć, że w jego zmizerniałej postaci ledwie się tlił blady cień glamouru sprzed lat. Biedny, stary i nieważny wracał wieczorem z pracy, bo po spektakularnej klęsce już się nie podniósł i musiał zasuwać, jak zwykły szarak, usługując ludziom bogatym i wpływowym. Zatrudnienie mógł znaleźć jako kelner na bankietach, parkingowy w centrum handlowym czy cieć w peryferyjnym biurowcu. Taka niska pozycja w hierarchii musiała być dla niego niezwykle upokarzająca, podobnie jak konieczność dojeżdżania metrem, a także to, że w pracy wymagano od niego wyglądu skromnego i nie rzucającego się w oczy, chociaż na drogie stroje oraz akcesoria i tak przecież nie było go stać. Swoją aparycją zwyczajnego starego człowieka w metrze nie robił już na nikim wrażenia i musiało mu brakować powszechnej atencji, która kiedyś była dla niego czymś naturalnym, której doświadczał na każdym kroku i bez której na pewno trudno mu było po upadku żyć. Dlatego zaczął stosować tanie sposoby zastępcze, namiastki, pomagające mu znowu zaspokoić swoje nie do końca chyba zdrowe potrzeby.
Jeśli tak właśnie było, na co wskazywały wszystkie poszlaki, to list od diabła stawał się gadżeciarskim rekwizytem pozbawionym konkretnego znaczenia. Facet trzymał kartki w taki sposób, żeby inni pasażerowie widzieli, że nie było to nudne pismo na przykład z gazowni i zaintrygowani zaglądali w dziwne stronice. A jak już zaczęli czytać, to gość wygrywał, bo oni patrzyli raz na sfabrykowany list, raz na jego domniemanego adresata, który znowu mógł czuć na sobie muskanie ukradkowych spojrzeń, promieniujące ku jego osobie fale skrywanego podziwu, czy nawet lęku, i doświadczał tego wspaniałego uczucia, kiedy obserwujący go prości ludzie z metra nabierali przekonania, że nie jest byle kim, ale musi być pewnie osobą ważną, potężną, niebezpieczną, skoro sam diabeł pisze do niego listy.
Pomyślałem, nie bez uznania, o tym wybiegu, dzięki któremu draniowi łatwo udało się omamić mnie do tego stopnia, że przez całą drogę między stacjami Allende i Tacuba skupiałem uwagę na nim i na jego kartkach. Zagłębiałem się w treść podstępnie podsuwanego mi listu, dokładnie tak, jak to sobie ten nikczemnik zaplanował, podczas gdy on pławił się, mile łechtany przez moje zainteresowanie, obserwowane ukradkiem w szybie, w której ja odbijałem się tak samo, jak odbijał się on. Co za łotr! Ciekawe ilu pasażerów musiało wpaść w tę samą pułapkę? A kiedy już w nią wpadli, to jak reagowali? Czy łypali na niego ze strachem i przesiadali się do innego wagonu, a może wręcz przeciwnie, ośmielali się zagadnąć i dopytywali starszego pana o jego kontakty z diabłem, co stwarzało mu okazję do tego, żeby znowu okazać swoją wyższość i milcząco odmówić wyjaśnień, jak przystało na maga wtajemniczonego w wyższe arkana okultyzmu? I jakie jeszcze rekwizyty spreparował na różne okazje ten próżny i zubożały pyszałek, ilu diabelskich sztuczek używał do swoich występnych celów w parku, w kawiarni, w urzędzie, w supermarkecie?
-
Niesnaski
Wiele lat temu, w poniedziałkowy ranek, koło jedenastej, jechałem metrem. Nie było tłoku, stałem wygodnie oparty o poręcz i obserwowałem nielicznych współpasażerów. Niektórzy czytali gazety, inni jedli, kilkoro wagarowiczów chichotało w kącie.
Naprzeciw mnie, w odległości kilku metrów, siedziała drobna jak wróbelek kobiecina o siwych włosach zaczesanych do tyłu i starannie upiętych blaszanymi spinkami. Ubrana była w strój schludny i prosty: ciemny sweter zapinany na guziki, białą koszulę, szarą spódnicę i tanie, plastikowe półbuty na płaskim obcasie. Wełniane pończochy koloru granatowego ciasno opinały parę chudych łydek.
Każdy szczegół tej postaci, a zwłaszcza pończochy, element rzadko spotykany w meksykańskim klimacie, sugerowały nieskazitelną moralność i bogobojność ich właścicielki. Zaiste, kobieta na oko dobijająca do sześćdziesiątki wyglądała jak typowa emerytka, czynnie udzielająca się w życiu laikatu swojej parafii, może nawet pracowała ochotniczo na plebanii, gdzie dbała o to, żeby zawsze były świeże kwiaty w wazonie, podłogi wypastowane, a księdzu proboszczowi niczego nie brakowało.
Pobożna niewiasta trzymała na podołku torbę na zakupy ze sztywnego plastiku, na niej ręce spolegliwie złożone, jak do modlitwy. Spoglądała przed siebie wzrokiem zbolałym, kornie wbitym w martwy punkt, umiejscowiony kilka palców nad podłogą metra.
Tymczasem, na wysokości Villa de Cortés, w wagonie pojawiła się dziwna postać. Poruszała się ociężale w kierunku przeciwnym do jazdy pociągu, chyboczącego na nierównych torach. Sądząc po sylwetce, był to młody i silny chłop. Szerokie bary, mocne ramiona i wydatne uda podpowiadały, że mógł kiedyś trenować zapasy albo pracować na roli, przez całe wakacje nosząc worki kartofli. Ze słuszną posturą kontrastowała jednak zwiewna, przetykana srebrnymi nićmi sukienka, którą byczek miał na sobie. Opasłe łydki w podartych kabaretkach ledwo utrzymywały w pionie jego potężną figurę, słaniającą się na powykrzywianych, grożących odpadnięciem i zawaleniem obcasach złoconych pantofelków. Krótkie włoski na głowie, sklejone jak piórka pisklęcia flaminga poszkodowanego w katastrofie ekologicznej, tęskniły do peruki, zgubionej pewnie w ferworze wydarzeń minionej, burzliwej nocy. Hipotezę o ciężkich przejściach potwierdzała nabrzmiała twarz, splamiona przez rozmazany makijaż, tworzący barwne nacieki i eksponujący podbite oko oraz opuchniętą wargę. W tym obitym i skacowanym licu, wprawny wzrok każdego imprezowicza z łatwością mógł dojrzeć ślady po całonocnym maratonie ekscesów, lepkich od rumu, kokainy i szybkiego seksu w toaletach spelunek dla wąsatych brutali.
Była to niewątpliwie postać trudna do jednoznacznego określenia i zamknięcia w ramki słów tradycyjnych, a przez to niezdatnych do opisywania nowych zjawisk. Dzisiaj, dzięki postępom w dziedzinie tworzenia nowych wyrazów, można zdecydowanie łatwiej doprecyzować i nazwać ją osobą niebinarną.
Niebinarne wędrowało przez pociąg, w proszalnym geście wsuwając pod nos każdego pasażera drżącą dłoń. Biedactwo najwyraźniej zbierało w ten sposób monety, żeby kupić sobie coś na powstrzymanie galopującego kaca.
Kiedy stanęło przed zamyśloną damą w wełnianych pończochach, kobieta oderwała uwagę od podłogi i oboje pasażerów zmierzyło się wzrokiem. Wydawało się, że wyczerpane nocnymi ekscesami niebinarne o błędnym spojrzeniu i nabrzmiałej twarzy, z ręką oczekującą, wyciągniętą, zawieszoną, speszyło się i skurczyło pod surowym spojrzeniem matrony. Chociaż w ten poniedziałkowy ranek upadła królowa minionej nocy zbrzydła, zmężniała i żebrała, musiała najwyraźniej czuć resztki monarszej dumy, tak naturalnej jeszcze wczoraj wieczorem, kiedy pociągnęła dwie kreski i wychodziła z domu kolorowa i pachnąca. Wyrwana z zadumy nobliwa starsza pani, w obrzękniętej i rozmazanej masce nie potrafiła raczej docenić piękna twarzy bliźniego swego niebinarnego, tylko widziała łypiący na nią czarci pomiot, a na jej frasobliwym obliczu odmalowała się mieszanina obrzydzenia i strachu.
To, co następnie się wydarzyło, widziałem dokładnie i ze wszystkimi szczegółami, jednak ze względu na zagłuszające dźwięki akordeonu niewidomego żebraka, nadchodzącego z drugiej strony, nie usłyszałem w całości dialogu. Konfrontacyjne, milczące znieruchomienie obu pasażerek zostało przerwane przez sztywno siedzącą seniorkę, która zamiast charytatywnej monety rzuciła w stronę niebinarnego kilka słów z pogardliwie wykrzywionych ust. Nie dosłyszałem, co powiedziała, ale riposta żebraka była zdecydowana i błyskawiczna. Nagłym ruchem wykonanym bez ostrzeżenia, niebinarne przywaliło kobiecie w twarz. Nie był to nokautujący sierpowy, ale raczej upokarzający, klaszczący policzek wymierzony od dołu otwartą dłonią. Kobieta krzyknęła i bluznęła znowu, zrozumiałem jedynie dwa słowa "Jezus Chrystus", a niebinarne nie czekało, tylko poprawiło drugą ręką w drugi policzek i też krzyknęło do niej coś krótkiego i niezrozumiałego. Spoliczkowana znowu odpowiedziała żałosnym kwikiem: "ałaa, ałaa, coś tam, coś tam, Jezus Chrystus!" i próbowała zasłaniać się nieporadnie dramatycznymi gestami, ale do dalszej eskalacji nie doszło i kolejne ciosy już nie padły.
Akcja wymiany klapsów za obelgi była intensywna i krótkotrwała, jak płomień zapałki. Chlast, plast i po wszystkim. Jeszcze szybciej przebiegła transgresja agresji w zniechęcenie. Ramiona niebiniarniaka opadły, gniew i oburzenie, podkreślane przez pudry i róże malujące się na purpurowo nieheteronormatywnej twarzy, ustąpiły miejsca blademu zrezygnowaniu. Niebinarne zabulgotało jeszcze pod nosem ciężką od pogardy inwektywę, dodało zdawkowe bluźnierstwo, i wymijając niewidomego akordeonistę, który grał "Tragos amargos", odeszło, człapiąc na krzywych obcasach, żebrać w następnym wagonie. Można było odnieść wrażenie, że głód i kac okazały się silniejsze od chęci zemsty na lżącej go staruszce.
Ona siedziała nieruchomo z twarzą czerwoną bardziej ze wstydu i upokorzenia niż od ciosów. Pozostali pasażerowie udawali, że nic się nie stało, dalej jedli i patrzyli w innym kierunku, w gazetę, za okno, w nicość, wagarowicze w kącie chichotali, ignorując otoczenie, jakby mordobicie w metrze było naturalnym elementem codzienności.
Jednak mnie, obcokrajowca, nienawykłego do tego typu widoków, poruszyło to nagłe, dzikie i poznane w bezpośrednim doświadczeniu wydarzenie, które nagle zakłóciło spokojną podróż metrem. Pomimo upływu lat, do tej pory próbuję znaleźć odpowiedź na pytanie, czego konkretnie byłem świadkiem w pędzącym ku stacji Taxqueña pociągu linii niebieskiej, owego poniedziałkowego ranka na wysokości Villa de Cortés?
Ktoś mógłby w tym miejscu przerwać i zawołać, że przecież nie było w tym nic niejasnego czy nawet choćby skłaniającego do zastanowienia. Na przykład, przecież to po prostu młody facet, choć przebrany za przedstawicielkę płci słabej, jednak duży i silny kozak, uderzył drobną staruszkę dlatego, że zwróciła mu uwagę na niestosowny strój, wyzywający makijaż i niegodne zachowanie. Kiedy oburzona dama zaprotestowała głośno i przywołała święte imię Jezusa Chrystusa, zboczeniec sadystycznie skatował ją w drugi policzek. Albo, po prostu, to przecież wrażliwa osoba niebinarna, skacowana, wykluczona, potrzebująca pomocy i wsparcia w trudnym momencie życiowym, została bez najmniejszej zaczepki ze swojej strony zdyskryminowana i obrażona przez starą dewotkę. Wredna i nietolerancyjna starucha poniżała oraz prowokowała werbalnie osobę niebinarną, której niestety puściły nerwy i zareagowała na zniewagi agresją, jakiej pochwalać nie należy, ale należy zrozumieć. Czy też może, po prostu, to przecież chamskie babsko zupełnie niepotrzebnie zaczęło bluzgać transa żebrzącego w metrze, obrzuciło go obelżywymi epitetami i biblijnymi wyzwiskami, a wkurwiony trans zamiast zignorować babsko, nie patyczkował się, tylko odpłacił mu pięknym za nadobne i sprał je po niewyparzonym pysku. Krzywdy żadnej mu nie zrobił, tylko sru raz, sru drugi, babsko dostało dwa razy z liścia w papę, i od razu spokój się zrobił w wagonie. A metro jest dla wszystkich! Albo nawet, dlaczego by nie, przecież to po prostu do zwykłego nieporozumienia doszło, dwie dorosłe kobiety w metrze wymieniły uprzejmości, trudno, zdarza się, nikt w tym w starciu nie ucierpiał i nie ma co z tego robić afery, jeśli starsza pani miała zły dzień i ją niepotrzebnie poniosło, a ten transwestyta też był drażliwy po nieprzespanej nocy, równie niepotrzebnie dał się sprowokować i ją spoliczkował. Cóż, czasy współczesne zawsze były, są i będą ciężkie, zestresowani ludzie łatwo stają się agresywni z byle powodu, a tego typu różnice zdań są na porządku dziennym w każdym dużym mieście. Gdyby to chodziło o mężczyzn, nie obyło by się bez rozlewu krwi, ale na szczęście kobiety potrafią lepiej rozwiązywać konflikty.
I tak dalej, obiegowe interpretacje można by mnożyć, wykładać jak to przecież po prostu jest, ferować bezapelacyjne wyroki. Czy jednak należy uznać powierzchowne aspekty zaistniałej sytuacji, z miejsca rzucające się w oczy obrońców praw mniejszości albo wartości tradycyjnych, za prawdziwe motywy, które nie wymagają głębszych analiz i wyjaśniają sprawę w sposób zadowalający? Nie, zdecydowanie nie jestem skłonny przejść obok tej sceny obojętnie, jak obok zwyczajnej, wielkomiejskiej utarczki i uważam, że należy przynajmniej spróbować dogrzebać się do ukrytych znaczeń zalegających na drugim dnie i zamaskowanych pod warstwami pozornych oczywistości. Ma się rozumieć, że nawet gdyby rzeczywiście chodziło tutaj o konflikt postaci reprezentujących dobro i zło, albo inne jasno określone przeciwieństwa, nie tłumaczy to zaskakującej formy, jaką konflikt ten przyjął niemal natychmiast. Inaczej mówiąc, to że skacowane niebinarne po ciężkiej nocy i prosta parafianka pochodziły z dwóch różnych, światopoglądowo opozycyjnych światów, nie było najważniejsze dla rozwoju wypadków, a już na pewno nie musiało doprowadzić do ordynarnej pyskówki zakończonej rękoczynami.
Obecnie, po latach rozmyślań na ten temat, jestem coraz bliższy przekonania, że chociaż owego feralnego ranka obie strony konfliktu spotkały się w metrze przypadkowo i dla obu to spotkanie stanowiło spore zaskoczenie, to jednak musiały się wcześniej znać. To właśnie ich znajomość była kluczowa dla dalszego rozwoju wypadków i tylko z tego powodu, że się znały, zasuszona kobiecina odważyła się, czy nawet poczuła zmuszona, aby znieważyć słownie dużo większe i cięższe od siebie niebinarne, z kolei ono nie wahało się ani chwili, tylko od razu dało starszej pani dwukrotnie w twarz.
Szczegółów tego, skąd się znały, nie uda się już pewnie ustalić, jednak trudno oprzeć się niewinnej pokusie stawiania pytań i teoretycznego dociekania. Dlatego, zawsze kiedy jadę linią niebieską i wspominam tę scenę sprzed lat, nasuwają mi się prawdopodobne warianty wyjaśnienia zagadki możliwych relacji, jakie połączyły w przeszłości podstarzałą białogłowę z osobą niebinarną.
Co jeśli była to historia oparta na motywach tragedii antycznej i doszło do przypadkowego spotkania wyrodnego syna ze złą matką, która lata temu wyrzuciła go z domu za pedalstwo i od tamtej pory już się nie zobaczyli, aż do tego poniedziałkowego poranka, kiedy ślepy los sprawił, że trafili na siebie w metrze Villa de Cortés? Co jeśli była to tragedia, ale współczesna, gdzie niebinarne było w młodości ministrantem, rozpieszczonym pupilkiem proboszcza, który pokazał mu, że naprawdę jest ono dziewczynką i zachęcał je do chodzenia po plebanii w kusych sukienkach, a po zdemaskowaniu przez zazdrosną gospodynię, ono i ona oskarżali się wzajemnie o to, że to z winy tego drugiego ich ksiądz dobrodziej został karnie przeniesiony do parafii w dalekim Chihuahua? A co jeśli nie była to jednak żadna tragedia, ale zwyczajny dramat psychologiczno-obyczajowy, utrzymany w stylistyce wczesnego neomodernizmu? Co jeśli zarzewiem konfliktu była niezdrowa rywalizacja, jaka rozgorzała na antenie lokalnej kablówki podczas finału osiedlowego konkursu talentów, w którym niebinarne tańczyło, a starsza pani piekła ciasta i jedno do tej pory nie mogło się pogodzić z triumfem drugiego? Co jeśli doszło do niespodziewanej konfrontacji przedstawicielek dwóch zwaśnionych rodzin wielopokoleniowych, od połowy wieku toczących zapiekłą vendettę o miejsce parkingowe przed blokiem? Wreszcie, co jeśli starsza pani była skromną krawcową, od tygodni domagającą się uiszczenia zapłaty za szykowną kreację skrojoną dla niebinarnego, które ignorowało telefoniczne prośby o uregulowanie długu, utrzymując, że krawcowa nie tylko wykonała fuszerkę, ale dodatkowo ukradła mu metr żorżety z brokatem?
-
Orzeszki
Wiele lat temu mieszkałem obok pewnej stacji metra. Wsiadałem i wysiadałem na niej regularnie, bywało, że kilkakrotnie jednego dnia. Za każdym razem, w drodze na lub z peronu, przechodziłem obok młodej kobiety, która od rana do wieczora stała w tunelu z koszykiem u nogi i krzyczała:
- Orzeszki! Prażone! Orzeszki! Pięć pesos!
Wyglądało na to, że nigdy nie brała wakacji, tylko dzień w dzień, o każdej porze, tkwiła w miejscu, powtarzając w kilkusekundowych odstępach donośną frazę. Jej niezmienny ton głosu brzmiał jak nagranie odtwarzane na początku cyklicznej audycji radiowej albo komunikat z automatu sprzedającego bilety. Trudno podawać dokładne liczby, ale można przyjąć, że jeśli młoda kobieta wydobywała z siebie okrzyk około pięciu do sześciu razy na minutę, to w ciągu minimum dziesięciogodzinnego dnia pracy musiała zawołać co najmniej trzy tysiące razy:
- Orzeszki! Prażone! Orzeszki! Pięć pesos!
Na dłuższą metę mogło to być irytujące, a nawet okrutne, jak chińskie tortury, ale ponieważ tylko przechodziłem obok niej szybkim krokiem pasażera transportu miejskiego, nie musiałem słuchać więcej niż kilku powtórzeń piekielnej pętli.
Pewnego dnia moją uwagę zwrócił brzuch krzyczącej kobiety, zaokrąglony i pęczniejący pod jej elastyczną koszulką. Rzeczywiście, brzuch rósł i każdego dnia wydawał się coraz większy. Po kilku miesiącach ciąża wyraźnie wchodziła w ostatnie stadium, ale przekupka nie odpuszczała, tylko codziennie stawiała się na swoim posterunku i krzyczała, jak dawniej:
- Orzeszki! Prażone! Orzeszki! Pięć pesos!
Pewnego dnia zniknęła, ale następnego wróciła na swoje miejsce z niemowlęciem zawiniętym w koc. Dziecko rosło na ręku maszyny do krzyczenia, a potem pełzało w małym kojcu ustawionym obok koszyka z orzeszkami. Ostatni raz widziałem je przed moją przeprowadzką do innej dzielnicy, był to już wtedy wyrośnięty chłopiec w wieku przedszkolnym.
Kiedy znalazłem się przypadkiem na tej stacji metra parę lat później, krzyczącej kobiety z dzieckiem już tam nie było. Wątpię, że po tylu latach krzyczenia jednego dżingla reklamowego mogłaby sobie znaleźć jakieś inne zajęcie, wydaje się, że raczej przeniosła się na inną stację metra, a może trafiłem akurat na dzień przerwy, spowodowany rozwiązaniem kolejnej ciąży. To wszystko jednak błahostki bez większego znaczenia, pytanie, które mnie nurtuje, to jak dzisiaj działa wyrażenie "pięć pesos" na dorosłego faceta, który od momentu poczęcia musiał słuchać go tysiące razy dziennie? I czy ma alergię na orzeszki?
-
Plany
Wiele lat temu stałem na tarasie mojego apartamentu i spowity kłębami żywicznego dymu obserwowałem boleściwą agonię udręczonego świata, nieustannie targanego przez tragedie i katastrofy, wojny i epidemie, patologie i zanieczyszczenia. Było koło czternastej, w środku tygodnia. Wtedy, z niezapowiedzianą wizytą wpadł do mnie Jesús.
Jesús był wesołym, zawsze skłonnym do żartów kompanem od kieliszka, a jego największą pasją, oprócz alkoholu, futbolu i nocnej zabawy, były kobiety. Można powiedzieć, że był to przysłowiowy pies na baby, który żadnej przepuścić nie potrafił.
Pracował w firmie instalującej systemy kamer przemysłowych i z racji obowiązków zawodowych jeździł furgonetką po mieście, od jednego klienta do drugiego. Kiedy się napił, lubił chełpić się tym, że jego częstym łupem padały recepcjonistki, asystentki, strażniczki i inne kobiety pierwszego kontaktu w odwiedzanych służbowo lokalach.
Tego dnia Jesús instalował w pobliskim sklepie spożywczym sprzęt służący do inwigilacji klientów. W podziękowaniu za drobną przysługę, wykonaną na boku i nie do końca zgodną z oficjalną polityką firmy, wdzięczny właściciel sklepu podarował mu w prezencie sześciopak piwa, którym dobry Jesús postanowił podzielić się ze mną.
Kiedy rozpijaliśmy je w spokoju na tarasie, przeczuwałem, że wspólne wypicie piwa, nie było jedynym powodem jego wizyty, a Jesús czaił się i szykował, żeby coś wyznać. Nie myliłem się. Po kokieteryjnej grze wstępnej, polegającej na frywolnej, a nawet nieco wulgarnej wymianie poglądów na temat wydarzeń ostatniej kolejki ligi meksykańskiej, Jesús zgniótł pustą puszkę, roześmiał się i opowiedział mi historię o Julii.
Julia pracowała na stanowisku sekretarki w centrali sieci hurtowni, w których Jesús wymieniał okablowanie i instalował nowy sprzęt o wyższej rozdzielczości. Za każdym razem, kiedy Jesús odwiedzał jej biurowiec, korzystał z okazji, żeby posunąć do przodu ofensywę uwodzicielską i namówić Julię do wyjścia z nim na randkę. Po kilkunastu mniej lub bardziej zdecydowanych odmowach, w miniony piątek Julia wyłożyła karty na stół i zapytała Jesúsa:
- Powiedz mi, tylko szczerze, proszę: ile planujesz we mnie zainwestować, jeśli zgodzę się z tobą umówić?
- Myślę, że jakieś trzy tysiące pesos - wyznał po chwili wahania Jesús, który nie wiedział do czego zmierza Julia i ani nie chciał zrobić wrażenia tanio ją wyceniającego skąpca, ani niepotrzebnie przeszarżować i w konsekwencji oberwać zbyt mocno po kieszeni.
- Posłuchaj, Jesúsie - odparła poważnym tonem Julia - jestem młodą, uczciwą, ciężko pracującą kobietą. Tak się składa, że mam narzeczonego, z którym planujemy na Wielkanoc wziąć ślub. Te pieniądze, trzy tysiące pesos, które zamierzasz przeznaczyć na prezenty, restauracje, alkohol i tak dalej, tylko po to, żeby zaciągnąć mnie do łóżka, bardzo by nam pomogły w realizacji naszych planów małżeńskich, w konsekwencji prowadzących do założenia rodziny. Dlaczego zatem nie pójdziemy do łóżka od razu, bez konieczności wydawania na niepotrzebne ceregiele i po prostu nie dasz mi tej kwoty do ręki?
Nieco zaskoczony takim obrotem sprawy Jesús przystał na rozsądną propozycję praktycznej i bezpośredniej Julii. Kiedy o szóstej kończyła pracę, czekał pod jej biurowcem w firmowej furgonetce. Pojechali do hotelu na godziny i kiedy za Julią zamknęły się drzwi łazienki, Jesús ustawił pod odpowiednim kątem jedną ze swoich kamerek, podłączoną do netbooka i zamaskował zestaw rejestrujący nakrywając go kurtką.
Sięgnęliśmy po trzecie piwo, a Jesús wyjął netbooka i uruchomił Windows Media Player. Dziesięciocalowy ekran wypełnił się widokiem utrzymanego w beżowej tonacji miejskiego pokoju hotelowego, standardowo umeblowanego i ze szczelnie zasłoniętymi kotarami. Pośrodku łóżka w rozmiarze California King, prężyła się na czworakach ładna, szczupła brunetka z długimi włosami, która stękała rytmicznie, kiedy klęczący za nią nagi Jesús wykonywał energiczne ruchy frykcyjne. Nagranie trwało jakieś dwadzieścia minut, ale nie oglądaliśmy go w całości, bo Jesús przeskakiwał do najciekawszych, jego zdaniem, momentów. Podczas ostatniego z nich powiedział do ładnej brunetki coś, czego nie dosłyszałem, a Julia odwróciła się przodem do Jesúsa i akcja filmu zakończyła się wytryskiem na twarz.
Chowając netbooka do teczki, sprytny i wesoły Jesús śmiał się, bardzo zadowolony z tego, jak mu się fajnie wszystko ułożyło. Pożegnał się serdecznie i pojechał dalej, żeby dzielnie pracować i podbijać serca kolejnych sekretarek, księgowych i stażystek.
Zostałem sam, dopijając ostatnie piwo i rozmyślając o historii, której zakończenie nie przestaje frapować mnie po dzień dzisiejszy. Czasami, zwłaszcza kiedy wyjdę na taras i widzę przechodzącą dołem ładną, szczupłą brunetkę, zdarza mi się pomyśleć o zaradnej sekretarce Julii. Znam ją wprawdzie tylko z fragmentów jednego Jesúsowego nagrania i przypowieści uzupełniającej, jednakże ciekawi mnie, jak się jej później ułożyło, czy ślub okazał się odpowiednio wystawny, a wesele udane, i czy zaznała szczęścia w małżeństwie?
-
Rozterki
Wiele lat temu spotkałem się wieczorową porą z kolegami w pubie. Była sobota, koło dziewiątej, humory dopisywały. Po północy Carlos, który mieszkał sam, zaprosił wszystkich chętnych do siebie. W stronę jego apartamentu, położonego kilka przecznic dalej, poszliśmy na piechotę, po drodze kupiliśmy w nocnym napoje.
Nigdy wcześniej nie byłem u Carlosa, którego kojarzyłem od jakiegoś czasu, ale na pewno nie można zaryzykować twierdzenia, że znaliśmy się jak łyse konie. Był dalszym kolegą moich dalszych kolegów, Horacio i Luisa, i chociaż parę razy przybiliśmy piątkę przy okazji różnych spotkań towarzyskich, to jednak nigdy dłużej nie rozmawialiśmy. Ogólnie sprawiał wrażenie spokojnego faceta, a spośród tłumu podobnych bywalców imprez wyróżniało go chyba tylko to, że czytał książki. Poza tym, niewiele więcej mogłem o nim wtedy powiedzieć.
U Carlosa zasadniczo było fajnie, jednak goście powoli się wykruszali. Horacio zasnął na kanapie, Luis zamknął się w sypialni z poznaną w pubie Alexis, inni żegnali się i szli do domów.
Zostałem przy stole sam naprzeciw butelki, ale po chwili dosiadł się Carlos, który był gospodarzem i nie wypadało mu zasnąć, poza tym jego łóżko i tak było zajęte przez Luisa. Stuknęliśmy się kieliszkami i zaczęliśmy rozmawiać.
Poruszyliśmy szereg tematów. Rozprawialiśmy najpierw ogólnie o życiu, potem wymieniliśmy konkretne opinie o współczesnym futbolu, muzyce i książkach, do dyskusji wkradło się nawet nieco metafizyki, bo Carlos zgłębiał i próbował wyjaśnić mi jakieś dziwne teorie związane z energiami i wibracjami, nieznanymi jeszcze nauce. Co było do przewidzenia, po którymś z kolei szocie dyskusja nieuchronnie musiała zejść na temat kobiet.
Nie ma nic niezwykłego w tym, że w nocy alkohol otwiera pory dusz i prowadzi do zbliżenia obcych sobie ludzi. Nie inaczej było i w tej sytuacji. Pod wpływem tequili złapaliśmy nić porozumienia i niemal od razu wytworzyła się naturalna atmosfera zaufania, skłaniająca do szczerych rozmów i sprzyjająca intymnym konfesjom. Carlos łatwo dał się jej ponieść. Zwierzał się, wylewał duszę przed obcym, zasadniczo, gościem, jakim przecież dla niego byłem. Mówił niemal bez przerwy, nachylał się i modulował głos, jakby chciał przekazać mi coś bardzo ważnego i tajemniczego, a ja słuchałem, od czasu do czasu przytakując na znak, że rozumiem. Im bardziej ubywało tequili w butelce, tym bardziej Carlos otwierał się i mówił jakby do mnie, ale coraz bardziej do siebie, konwertował swój wewnętrzny dialog na głośny monolog. Momentami milkł, popijał, żeby móc zebrać myśli i przelać je w słowa, którymi od razu dzielił się ze mną, mimo tego, trudno było oprzeć się wrażeniu, że to nie są świeże i spontaniczne myśli, ale raczej obrazy i opinie stare i wyświechtane, którymi od dawna musiał obracać wielokrotnie na wszystkie strony.
Jego spowiedź, bogata w szczegóły, wyjaśnienia, komentarze i liczne komentarze do komentarzy, dotyczyła trudnej sytuacji, w jakiej obecnie się znalazł. Żona odeszła i został sam. Przyczyn tego nagłego kroku nie znał, ale nie żałował jej decyzji, bo i tak od dawna się nie rozumieli. Podejrzewał ją o romans z marketingowcem poznanym w pracy, ale nie miał na to dowodów. Bolesne było to, że zabrała ich małe córki, których Carlos nie widział od miesięcy. Wynajął adwokata, ale sprawy posuwały się naprzód bardzo powoli. Ogólnie było mu smutno z tego powodu, wzdychał, ale nic nie mógł zrobić. Biurokracja i ociężałość meksykańskiego systemu sprawiedliwości stanowiły powszechnie znane bolączki, które dotykały nie tylko jego.
Było jednak coś, co pocieszało go w tej trudnej sytuacji i dodawało mu otuchy. Jak wyznał poetycko, poznał kogoś, czyja obecność w jego życiu stanowiła niewyczerpane źródło inspiracji i rozświetlała blaskiem ciemne dni. Na imię jej było Yolanda. Niestety, Carlos nie mógł spotykać się z nią tak często, jak by chciał. Problem polegał na tym, że Yolanda nie mieszkała tutaj, tylko na Kubie. Nie mogła odwiedzać go w Meksyku, ze względu na brak wizy i pozwolenia od tamtejszych władz na turystyczną podróż za granicę. Dlatego Carlos co dwa tygodnie, w piątek wieczorem, jechał na lotnisko, wsiadał do samolotu linii Mexicana i po trzech godzinach lądował w Hawanie. Do Mexico City wracał w niedzielę.
Od czasów rewolucji Kuba była dla przeciętnego Meksykanina istnym rajem, gdzie za śmieszne pieniądze mógł pić, jeść i używać życia, a piękne kobiety same pchały mu się do łóżka. Od kiedy został sam, Carlos latał tam z kolegami, żeby zabawić się i odstresować, i to właśnie podczas jednego z takich rozrywkowych wypadów poznał Yolandę, która, jak twierdził, odmieniła jego życie. O ich związku opowiadał wyczerpująco i ze szczegółami. Na weekendy wynajmował dom, w którym przez trzy dni mieszkał z Yolandą. Spędzali tam razem wspaniałe chwile, ona była dla niego niezwykle dobra i robiła wszystko, czego chciał, ale potem nieubłaganie nadchodził niedzielny wieczór i Carlos musiał czule żegnać się z Hawaną, jeszcze czulej z Yolandą, i wracać do Meksyku. Łamiącym się głosem mówił mi, że za każdym razem coraz gorzej znosił dwutygodniową rozłąkę z Yolandą i tęsknił do niej coraz bardziej.
Miał co prawda na miejscu narzeczone meksykańskie, z którymi spotykał się w tygodniu, ale to nie było nic poważnego. Zupełnie inna sprawa niż z Yolandą, która przebijała je wszystkie i o której Carlos często rozmyślał podczas jej nieobecności. Nawet w tej chwili, jak wyznał, zastanawiał się, co ona robi w gorącą, sobotnią noc w Hawanie. Lubił wyobrażać sobie, że leży sama w łóżku, patrzy za okno na ten sam księżyc, na który on patrzyłby, gdyby akurat nie pił ze mną i też tęskni do niego, tak jak on do niej. Sam od razu przyznawał, że to naiwne i szczeniackie, bo pewnie Yolanda robiła coś zupełnie innego, ale nic nie mógł na to poradzić.
Jego duszę trawiły piekąca niepewność i szalejące rozterki, których nie łagodziły kolejne szoty tequili, jakie w siebie wlewał. Nie wiedział, czy był zakochany, czy nie, ani nie wiedział, czy Yolanda była jego prawdziwą drugą połówką i czy połączyła go z nią trwale prawdziwa miłość, czy też może przelotne zadurzenie, dające początek banalnemu epizodowi, który prędko się skończy, nie wytrzymując próby odległości i przeszkód biurokratycznych. Czasami też wydawało mu się, że kocha ją coraz mocniej i nie może bez niej żyć, a czasami, że to wszystko nie ma sensu, bo on z Meksyku, a ona z Kuby i tak dalej. Poza tym, żalił się, że nie wiedział też, co przyniesie przyszłość, ani co ma zrobić. Czy rozwieść się jak najprędzej, na niekorzystnych dla siebie warunkach i zaproponować Yolandzie małżeństwo, aby w ten sposób dostała pozwolenie na pobyt w Meksyku? Czy może lepiej nie spieszyć się, utrzymać na razie sprawy w takiej formie, w jakiej są i czekać na rozwój sytuacji? No, ale co, jeśli Yolanda się zniecierpliwi i znajdzie w tym czasie kogoś innego, kto nie będzie miał zobowiązań ani skrupułów? Z drugiej strony, skąd miał mieć pewność, że Yolanda nie próbuje go wykorzystać, jako trampoliny, żeby wyrwać się z Kuby do Meksyku, a kiedy już tutaj trafi i dostanie paszport, zostawi go i pojedzie dalej, na przykład do Hiszpanii, gdzie w Sewilli mieszka nielegalnie jej wielka miłość z czasów liceum, Raúl?
Z tego typu wątpliwości Carlos zwierzał się wylewnie, analizował swoje położenie, tłumaczył, że nie może zdecydować się, co powinien zrobić. Odnosiłem wrażenie, że szuka jakiejś formy potwierdzenia z mojej strony tego, czy ma słuszność czy błądzi, podpowiedzi sugerującej mu najlepsze wyjście, albo wręcz bezpośredniej instrukcji, w której miałbym mu powiedzieć wprost, co dokładnie ma zrobić i w jakiej kolejności, żeby być szczęśliwym. Ale - taka dygresja - czy człowiek, który oczekuje, że w nocy, po imprezie, praktycznie obcy facet powie mu po pijaku, jak ma postąpić w ważnej dla niego sprawie osobistej, może liczyć na to, że będzie kiedykolwiek szczęśliwy?
Ja nic nie mówiłem, a Carlos źle znosił ciche przerwy w swoim monologu i kontynuował zwierzenia, aż doszedł do momentu, kiedy skończył już chyba mówić wszystko, co mógł mieć do powiedzenia na ten temat i zamilkł. Chwila ciszy się wydłużała, ja nie chciałem jej przerywać, bo nie za bardzo wiedziałem co mam mu powiedzieć, a on już chyba nie był w stanie wykrzesać z siebie żadnego pomysłu na to, co by tu jeszcze dodać. W końcu zapytał, czy chciałbym zobaczyć zdjęcie Yolandy.
Odpowiedziałem, że tak, oczywiście, dlaczego nie, a wtedy Carlos wyjął z kieszeni swoją komórę i niezbornie naciskając klawisze pijanymi kciukami rozpoczął wyszukiwanie. W tamtych czasach pamięć telefonów była bardzo ograniczona i ludzie nie trzymali na nich, tak jak teraz, całych albumów fotografii w wysokiej rozdzielczości, ale zaledwie kilka najważniejszych, starannie wybranych zdjęć. Dlatego Carlos dość szybko znalazł szukany plik i zastygł, patrząc na niego, aż mu się oczy zamgliły pod wpływem rozrzewniających skojarzeń. Wydawało mi się w tym momencie, że widzę w tych jego zaszklonych oczach uczucie prawdziwe, szczere i głębokie. Carlos odwrócił komórkę przodem w moją stronę i na wyciągniętym ramieniu podsunął mi ją przed oczy. Jej ekran wypełniała wielka czarna dupa w mikroskopijnych różowych stringach.
Był to jeden z tych momentów, w których mózg człowieka paraliżuje nagły wylew skwierczącej szarej kaszy i chociaż wiadomo, że trzeba coś powiedzieć, to jednak nie wiadomo co, a jednocześnie świadomość pozostaje na tyle niezmącona, że wiadomo, że powiedzenie czegoś niewłaściwego, tylko po to, żeby nie było cicho, może się okazać bardzo złym pomysłem.
Wyjąłem mu telefon z ręki, żeby przyjrzeć się lepiej Yolandzie, chociaż tak naprawdę chciałem ugrać chociaż kilka sekund na zastanowienie się nad komentarzem, jakiego mógł ode mnie oczekiwać. Późna pora przy dwóch promilach we krwi i braku snu potęgowała paraliż woli i blokadę myśli. Patrzyłem na potężne, murzyńskie dupsko z Hawany wypełniające ekran szczelnie, jak zapuszkowana czarna szynka przewiązana różowym sznurkiem, ale im dłużej patrzyłem na Yolandę, tym bardziej nie znajdowałem ani jednego słowa, które mógłbym wypowiedzieć na głos. Nagła cisza rozwiercała uszy, a milczący Carlos patrzył na mnie, w napięciu czekając na moją reakcję.
Z opresji wybawił mnie Horacio, który obudził się spragniony i usiadł między nami. Odwróciłem telefon ekranem w dół i oddałem go Carlosowi, bez słowa przesuwając po stole w jego stronę. Zaczęliśmy rozmawiać o czymś błahym, dzięki czemu temat gładko przeszedł z czarnej dupy na filozofię.
Nie wiem jak dalej potoczyły się losy Carlosa i jego kubańskiej narzeczonej Yolandy. Już się nie spotkaliśmy, od Horacia usłyszałem plotkę, że Carlos przestał chodzić na imprezy, bo ciężko na coś zachorował. Czasami jednak wracam wspomnieniami do mojej nocnej z nim rozmowy i wyznam, że do tej pory nie potrafię rozwikłać zagadki tamtej nocy, ani odpowiedzieć na pytanie, czego ode mnie oczekiwał po tym, jak zyskałem sobie jego zaufanie i pokazał mi zdjęcie wielkiej czarnej dupy? Jak miałem zareagować na taki widok? Czy miałem wpaść w zachwyt, z miejsca wyrazić głośno mój podziw dla kształtów, kolorów i tekstury, pochwalić dupę, jako nieziemsko piękne cudeńko, huknąć rubasznie Carlosa w plecy, dodać, że mu zazdroszczę, pogratulować mu raz jeszcze i zapytać czy Yolanda ma siostrę? Czy może raczej powinienem wychylić szota i po chwili wystudiowanego namysłu udzielić mu dobrej rady w stylu: "No, stary, rób, jak chcesz, ale ja na twoim miejscu rzuciłbym wszystko i to natychmiast, bo taka piękna i wielka czarna dupa, jak ta, stanowi moim skromnym zdaniem wystarczający powód, żeby przeprowadzić się na stałe do Hawany, zanim zainteresuje się nią i sprzątnie ci ją sprzed nosa ktoś obrotniejszy."? A może te wszystkie kombinacje okazałyby się zupełnie niepotrzebne i nie na miejscu, bo tu chodziło o uczucia, a nie racjonalną selekcję algorytmów i ustalanie procedur, i być może pijany Carlos chciał po prostu usłyszeć, jak przyjmując postać post-imprezowego Pawła Coelho, zapewniam go, że dupa wygląda na dobrą, wesołą i sympatyczną dupę, świetnie jej w tych stringach i ogólnie widać, że bardzo do siebie z Carlosem pasują, a dalej po prostu życzyć im wszystkiego najlepszego i niezłomnej wiary w to, że bez względu na przejściowe trudności, na koniec miłość zawsze zwycięża?
-
Zakupy
Wiele lat temu zadzwonił kolega Mario. Powiedział, że planuje wpaść z wizytą, bo zajął się dilerką i chciałby przedstawić mi swoją niezwykle atrakcyjną ofertę handlową. Było koło czternastej, w środku tygodnia. Aby skrócić sobie czas oczekiwania, wyszedłem do sklepu. Wybrałem zwyczajny supermarket, nie za duży, nie za mały, położony przy skrzyżowaniu dwóch szerokich arterii w południowej części miasta, gdzie wówczas mieszkałem. Wziąłem karton Corony i zająłem ostatnie miejsce w kolejce do kasy. Przede mną stała kobieta, której nie potrafię zapomnieć do dzisiaj.
Miała pewnie koło trzydziestki, niewysoka, choć średniej urody, ubrana była schludnie i najwyraźniej niedawno farbowała włosy. Wyglądała na pracownicę biurową, strzelałbym, że piastowała stanowisko urzędnicze średniego szczebla w administracji państwowej albo zajmowała się marketingiem w jakiejś korporacji. Ale oczywiście mogę się mylić, równie dobrze mogła być architektką, nauczycielką fizyki, a może nawet sekretarką w firmie handlowej.
Stała, roztaczając wokół siebie dziwną aurę smutnego spokoju i pogodzenia z losem, chociaż przyznaję, że może to być z mojej strony nadinterpretacja, może po prostu stała zwyczajnie, tak jak większość ludzi stoi w kolejce do kasy w supermarkecie. Wiem też, że niemal na pewno przyjechała samochodem, bo chociaż z jej ramienia zwisała torebka na beżowym pasku, to w dłoni ostentacyjnie trzymała brelok z kluczykami, a kiedy płaciła rachunek, kasjer podstemplował jej bilet parkingowy.
Wcześniej, moją uwagę zwróciły jednak zakupy, jakie zrobiła podczas wizyty w supersamie. Kiedy przyszła jej kolej, wyjęła z koszyka i położyła na taśmę zaledwie trzy przedmioty: butelkę niedrogiego wina produkcji krajowej, importowany korkociąg dobrej jakości oraz duży kieliszek. Łączna cena dwóch ostatnich artykułów z całą pewnością przewyższać musiała cenę wina.
Zastanowiła mnie konfiguracja tego dziwnego zestawu i od razu zaczął się rodzić szereg pytań, na które niełatwo było znaleźć zadowalające odpowiedzi. Na przykład, dlaczego kupiła wyłącznie trzy wyżej wymienione towary i nic poza tym? Dlaczego zdecydowała się wziąć akurat wino, skoro nie posiadała korkociągu? Dlaczego wydała tyle na akcesoria, skoro najwyraźniej nie była koneserką tego trunku i z wielu dostępnych opcji wybrała wino tanie i byle jakie? Dlaczego zaopatrzyła się w tylko jeden kieliszek, skoro kobiety odczuwają na ogół wewnętrzny przymus, żeby wszystkie naczynia były do pary, a najlepiej w symetrycznych kompletach po cztery, osiem lub szesnaście identycznych sztuk?
Tajemnicza klientka zapłaciła gotówką i odeszła w milczeniu, kierując się w stronę parkingu, a ja wróciłem do siebie, otworzyłem piwo i nie przestawałem zastanawiać się kim była i jak dalej potoczyły się jej losy? Przyjąłem wiele możliwych hipotez, ale z czasem wszystkie zostały z różnych powodów odrzucone i teraz, po latach, utrzymało się tylko jedno, fundamentalne pytanie. Czy przeżyła? Czy zrezygnowała w ostatniej chwili, czy może jej ciało odrzuciło truciznę i zwymiotowała, a może ktoś ją znalazł wieczorem w samochodzie ustawionym w punkcie obserwacyjnym z widokiem na panoramę miasta i udało się ją odratować, po tym, jak płacząc, sama, przy muzyce, popijała winem paczkę barbituratów?