O mojej stronie...
Celem strony jest przybliżenie Czytelnikowi polskiemu realiów życia we współczesnej stolicy Meksyku oraz tym samym mieście w niezbyt odległej, przedapokaliptycznej przyszłości.
Warto w tym miejscu przypomnieć, że Czytelnik polski jest tradycyjnie karmiony przefiltrowanym i zafałszowanym obrazem Meksyku, w którym kraina ta jest przedstawiana jako zatwardziałe siedlisko powszechnej cepelii, ludowo uprawiającej na wirtualnej estradzie ultrawsiową góralszczyznę. Ambicją niniejszego portalu jest skorygowanie takiego wypaczonego spojrzenia, poprzez obiektywne ukazanie prawdziwego oblicza tej fascynującej metropolii. Oblicza, o którego charakterze nie decydują pstre wzornictwo i folklorystyczne rozkroki, ale surrealny, wielkomiejski terror siany przez adeptów hermetycznych kultów narkosatanistycznych, spiskujących pod wpływem starożytnych dopalaczy.
Wypada też podkreślić, że spora część opisanych tutaj postaci oraz wydarzeń jest całkowicie prawdziwa i solidnie oparta na faktach autentycznych, znajdujących potwierdzenie w drobiazgowych badaniach obszernych materiałów źródłowych. Bibliografia dostępna na życzenie.
Fotografie cyfrowe zostały wykonane, często z narażeniem życia, na terenie miasta Meksyk (chyba, że zaznaczono inaczej) telefonami marki Samsung oraz LG, a także aparatami firm Canon i Nikon (chyba, że zaznaczono inaczej).
Żadne ze zwierząt uwiecznionych na zdjęciach nie ucierpiało podczas realizacji opowiadań, chociaż poza kadrem zdarzyło się oberwać skrzydełka pająkowi, trafić z dmuchawki wróbelka czy dać kuksańca w ucho śpiącemu kotu.
...i nieco o mnie
Nie lubię dużo o sobie pisać ani pokazywać swoich gaci w internecie, dlatego moja autoprezentacja będzie krótka, podobnie jak ten wstęp, którego nie zamierzam niepotrzebnie, a zarazem w sztuczny sposób wydłużać, i dlatego zakończę go już teraz, przechodząc niniejszym do suchych konkretów. Urodziłem się w 1959 roku w Warszawie, na Starówce, jako rdzenny obywatel tego miasta i potomek rodu z dziada pradziada zamieszkującego stolicę Rzeczpospolitej. Moja rodzina, od pokoleń związana z syrenim grodem i kultywująca bogate tradycje konspiracyjne oraz dywersyjno-sabotażowe, pochodzi z Saksonii. Osiedliła się na ziemiach polskich w okresie Potopu i od razu przystąpiła do ruchu oporu, formując oddział partyzancki nękający szwedzkiego najeźdźcę walką podjazdową na Kurpiowszczyźnie. Przodkowie moi od wieków zaangażowani byli w działalność opozycyjną, walczyli z okupantami uprawiając dywersję, sabotaż i prawdopodobnie pierwsze w polskiej historii akcje głębokiego mindfucku, którego ofiarami padli wspomniani już wyżej Szwedzi. Mężczyźni spotykali się w kryjówkach na tajnych naradach, w zaadaptowanych na laboratoria kuchniach produkowali materiały wybuchowe, pisali i drukowali w podziemnych drukarniach pamflety i ulotki. Kobiety szyły flagi, ukrywały mężczyzn i karmiły ich rosołami domowej roboty oraz sypiały z najeźdźcami, okupantami i zaborcami, aby po całonocnych, upojnych zmaganiach wyciągnąć od nich ważne informacje dotyczące ruchu wojsk, stacjonowania jednostek i planów operacyjnych. Dzieci wszystkich pokoleń, udając zabawę, obserwowały i liczyły ruską piechotę i niemieckie czołgi. Ja również w okresie PRL byłem szykanowany i gnębiony przez system za moje badania nad enteogenami i umiłowanie używek, co przez ówczesne władze uznawane było za postawę antyspołeczną i karygodne narkomaństwo. Należy tu przypomnieć, bo obecnie wiele osób nie zdaje sobie sprawy, że w Polsce Ludowej, oprócz dysydentów politycznych, okrutnie prześladowani byli również ludzie pragnący rozwijać świadomość kosmiczną. Nie widząc możliwości kontynuowania dalszej, nierównej walki z socjalistyczną władzą, zostałem zmuszony przez ogólną sytuację do opuszczenia kraju i tułania się po różnych regionach bliższej i dalszej obczyzny. Uciekając przed systemem, Jaruzelskim i jego ludźmi przedostałem się do Szwecji, gdzie zastał mnie stan wojenny. Następnie uzyskałem status uchodźcy w Hiszpanii, gdzie spędziłem kilka miesięcy na oczekiwaniu w obozie przejściowym (ech, życie jak w Madrycie), aby w końcu, rzucony przez los, wylądować w Meksyku. Nie mając możliwości powrotu do kraju, aby jak dziadowie moich dziadów walczyć z okupantem, wystąpiłem o azyl polityczny i otrzymałem z rąk Prezydenta Republiki obywatelstwo meksykańskie. Mieszkałem najpierw krótko w Guanajuato, później w Guadalajarze, w końcu przeniosłem się do stolicy. Na początku było ciężko. Nie znałem tutaj nikogo, a dodatowe trudności w komunikacji wynikały z tego, że nie mówiłem ani po hiszpańsku, ani nawet po angielsku. W Polsce uczęszczałem do renomowanego warszawskiego liceum imienia Reytana, gdzie opanowałem język francuski i do pewnego stopnia znienawidzony rosyjski, ale w Meksyku francuski nie był specjalnie popularny, a rosyjskiego nie znał praktycznie nikt, poza skromną grupą kubańskich uchodźców. Ale z czasem było coraz lepiej, powoli adaptowałem się do miejscowych warunków, szlifowałem hiszpański i poznawałem Nowy Świat. Po roku założyłem firmę cybernetyczną, która funkcjonuje do dnia dzisiejszego, utrzymuje mnie i daje wolność od przyziemnych trosk, zarazem pozwalając skupić się na pogłębianiu i poszerzaniu świadomości kosmicznej. O powrocie do Polski na razie nie myślę, bo chociaż politycznie i ekonomicznie, a nawet piłkarsko, Polska dobrze stoi już od co najmniej końca XX wieku, za to psychodelicznie plasuje się nadal kilkaset lat za Afryką! Tak jest niestety, w tym kraju toleruje się wiele, ale zawsze byli i nadal są represjonowani ochotniczo przez społeczeństwo ludzie, którzy pragną rozwijać świadomość kosmiczną. Są codziennie tępieni przez postlewicę, neoprawicę oraz przede wszystkim sfrustrowanych i zawistnych kołtunów o świadomości pantofelka (paramecium caudatum). Znajdując schronienie w Meksyku pozostaje mi, uchodźcy, czekać, aż zajdą w starym kraju jakieś zmiany i będzie można wrócić z duchowego wygnania. Poza tym, w wolnej Polsce nie za bardzo da się konspirować, nie ma też przeciw komu, dlatego postanowiłem zostać w Meksyku, aby zdalnie kontynuować podziemną walkę z systemem. Aktem życia tutaj wyrażam swoją niezgodę na ogólną sytuację w kraju w latach 1918-2018, a nawet wcześniej. Być może warto w tym miejscu nadmienić, że moje poglądy polityczne, a także gospodarcze i społeczne są od lat jasno sprecyzowane i niezmienne: wydaje mi się, że czasami jestem zdeklarowanym zwolennikiem legalizacji, a czasami mam do tego tematu stosunek ambiwalentny. Jak nietrudno jest pewnie zorientować się surfując po mojej stronie, z wyznania jestem patarasta-pastafarianinem reformowanym, wierzącym, niepraktykującym. Prywatnie lubię heavy metal, słucham głównie amerykańskiego thrashu z Bay Area (Exodus, Testament), niemieckiego (Sodom, Kreator) lub współczesnego crossovera (Municipal Waste, Iron Reagan), chociaż cenię sobie też stary, dobry power, death a także, ach, któżby się tego spodziewał, folk, szczególnie umiłowałem subgenre piracki (Alestorm). Lubię też oczywiście Powerwolfa (no bo jak można nie lubić Powerwolfa?). Mam nadzieję, że moje opowiadania, w których staram się ukazać pełnię grozy życia codziennego we współczesnym Meksyku przypadną polskiemu Czytelnikowi do gustu.
Ciudad de México, marzec 2018
Znak Zenona
Jak nietrudno zauważyć, mój wizerunek udostępniany w przestrzeni publicznej jest raczej ubogi, a można powiedzieć, że nawet wyjątkowo, jak na polskiego pisarza, skąpy. Ponieważ dla mnie liczy się przede wszystkim czysta moc czystego słowa pisanego oraz jestem zdania, że uwaga Szanownego Czytelnika powinna skupiać się na absolutnym pięknie prezentowanej mikroprozy psychodelicznej, a nie na dyskusyjnej urodzie jej autora, dlatego też programowo unikam wizualnej nadreprezentacji jego osoby w mediach.
Pomimo takiego podejścia, trudno by mi było nie zgodzić się z poglądem, że w pewnych sytuacjach wydaje się uzasadnione, a nawet konieczne, użycie jakiegoś elementu identyfikacji graficznej. Po namyśle uznałem, że eleganckie logo powinno zadziałać lepiej niż efekty sesji zdjęciowych eksponujących zamyśloną twarz podpartą na zaciśniętej pięści, świeżo wydziergane tatuaże czy wieczorny autoportret na tle imponującego widoku, jaki rozpościera się z tarasu mojego apartamentu. Dorodnym owocem tej konkluzji jest znak prezentowany poniżej, który mówi o mnie więcej niż, parafrazując stare chińskie porzekadło, tysiąc fotografii.
Czytelnikowi należą się jeszcze wyjaśnienia wstępne na temat graficznego charakteru tego logotypu. Jako, że urodziłem się praktycznie już w latach sześćdziesiątych, moja młodość przypadła na okres rozkwitu najlepszego gatunku muzyki na świecie, jakim jest oczywiście heavy metal. Od momentu, kiedy jako mały brzdąc po raz pierwszy usłyszałem nadawany w radiu kawałek Led Zeppelin, wiedziałem z niezachwianą pewnością, że moja dusza jest metalowa i dalej żyłem po to, aby na kolanach i ze łzami w oczach odkrywać pojawiające się kolejne objawienia w postaci Deep Purple, Iron Maiden, Judas Priest, Helloween, Slayera, Anthraxu i Sepultury. I choć już od wczesnej młodości czułem, że moją pasją i powołaniem jest właśnie heavy metal, zostałem jednak nie gitarzystą, ale nieco z przypadku, a nieco z konieczności, pisarzem polskim. Otóż, gdy byłem jeszcze nieopierzonym nastolatkiem, w pewien majowy weekend wybrałem się na wycieczkę w góry, gdzie niestety doszło do wypadku. Na bieszczadzkiej połoninie stanąłem w obronie grupy piknikujących harcerek, zaatakowanych przez niedźwiedzia i w wyniku starcia wręcz z rosłym samcem doznałem obrażeń lewego przedramienia oraz uszkodzenia stawu łokciowego. Po długiej rehabilitacji odzyskałem sprawność ruchową niemal w 98%, jednak moje marzenia o karierze thrashowego gitarzysty, czy nawet perkusisty, zostały na zawsze przekreślone, i po krótkiej przygodzie z malarstwem akwarelowym zająłem się progresywną literaturą psychodeliczną, którą uprawiam po dzień dzisiejszy. Pozostając na zawsze wierny heavy metalowej estetyce zadecydowałem, że forma mojego logotypu powinna nie tylko nawiązywać, ale być jawnym hołdem złożonym tej najdoskonalszej formie muzycznej ekspresji, jaką stworzyła ludzkość.
Jako pierwszy polski pisarz z własnym heavy metalowym logo, przedstawiam symbol, który z powodzeniem zastępować może zdjęcie autora, jego podpis lub awatara i który wygląda tak:
Zapamiętajcie ten znak!
Byłem torturowany przez jezuitów w Paragwaju
Uważnego Czytelnika, który dotarł do tego miejsca, zastanawiać może, czy autor aby nie przesadza nieco z gloryfikacją swojej przeszłości? Wątpliwości budzi na przykład to, na ile wiarygodny może być przekaz niszowego pisarza polskiego, który tak zawzięcie podkreśla swoją nieugiętą postawę antykomunistyczną. Faktem jest, że z mojej prezentacji wyłania się złudny obraz autora nieskazitelnego i nad wyraz szlachetnego, promującego w internecie swój wyidealizowany wizerunek bohatera podziemia niepodległościowego, któremu obecnie dobrze się powodzi za granicą i który odnosi liczne sukcesy w życiu zawodowym i osobistym. Ktoś bardziej nieufny mógłby nawet uznać, że taka prześwietna postać nie może istnieć w realnym świecie, a mój internetowy portret jest stekiem ordynarnych kłamstw i konfabulacji snutych przez jednostkę cyniczną i zdehumanizowaną, skrywającą swoje ułomności i ciemne strony charakteru za maską fikcji literackiej.
Ponieważ nie chciałbym, aby przyszłe pokolenia posądzały mnie o tego typu wyrachowane matactwa, pragnę zapewnić, że jestem człowiekiem z krwi i kości, nie pozbawionym wad i ludzkich słabości, a moja przeszłość nie stanowi nieprzerwanego pasma walk o wolność i niepodległość oraz późniejszej emigracyjnej bonanzy, ale jest przeplatana epizodami wstydliwymi, bolesnymi i stanowiącymi zarazem żywy dowód istnienia licznych skaz na moim imagu. Aby ocieplić nieco mój wizerunek i odbrązowić fałszywy portret zakonspirowanego działacza o niezłomnej postawie, a w młodości dzielnego, warszawskiego harnasia, który z narażeniem życia staje w obronie harcerek napadniętych przez niedźwiedzia, postanowiłem podjąć się trudnego wyzwania i uzupełnić ten autohagiograficzny opis o garść intymnych szczegółów, ukazujących bliższe prawdzie i bardziej naturalistyczne oblicze Zenona Saksona.
Mój własny obraz, fałszywy i pełen przekłamań, albo przynajmniej nieświadomych przerysowań i zniekształceń, musi zostać uzupełniony o opisy niechlubnych przypadków, o których mówić, a co dopiero pisać, jest niezwykle trudno. O tego typu sprawach, jakie zamierzam tu poruszyć, ludzie na ogół wspominają bardzo niechętnie. Nie chcą o nich pamiętać, a wręcz przeciwnie, aktywnie je zagrzebują i skrywają za skomplikowanymi siatkami mistyfikacji, barokowych krętactw, desperackich wyparć, jakby nigdy się one nie wydarzyły, albo wyglądały zupełnie inaczej, a może nawet dotyczyły jakiejś innej osoby. Ale ja nie planuję stosować tutaj tchórzliwych uników w celu ukrywania własnych słabości, tylko chcę centralnie przyjrzeć się prawdzie w oczy i nawet gdyby miała ona okazać się bardzo niewygodna czy wręcz nie do zniesienia, to z uniesionym wysoko czołem upublicznię ją w internecie.
Nie będę kłamał, że się nie boję, ani udawał, że zanurzanie się w przeszłości i wyciąganie bolesnych wspomnień na pastwę internetu to pryszcz, wobec którego wulkanicznych rozmiarów pozostaję obojętny. O nie, sama myśl o tym, co zaraz ma się wydarzyć, przyprawia mnie o dygot i trwogę tak wielką, że kiedy siadam i podnoszę pokrywę laptopa, aby przelać strzępy pamięci na ekran, umysł doznaje dziwnej blokady, a ręce odmawiają posłuszeństwa. Mój wewnętrzny głos wrzeszczy do wewnętrznego ucha, żeby powstrzymać to szaleńcze przedsięwzięcie, bo pewne sprawy nie powinny nigdy ujrzeć światła dziennego. Ale ja wiem, że już się nie cofnę, tylko pokonam strach i zrobię to, co mam zrobić, tak, jak inni ludzie robią sobie tatuaż, rozbierane sesje fotograficzne albo występują w telewizji, opowiadając z płaczem o tym, jak bardzo żałują popełnionych przez siebie występków.
Nieodwołalna decyzja została podjęta i aby ułatwić sobie to arcytrudne zadanie, czuję się zmuszony zastosować środki wspierające, które być może są niedozwolone w sporcie zawodowym, ale pisarzom ułatwiają pracę od czasów przedhomeryckich. Na początek sięgam po butelkę tequili, moje ulubione litrowe Cabrito (niższa półka, ale jakość zacna, a cena przystępna). Nalewam do szklaneczki, wypijam, nalewam, wypijam znowu, operację powtarzam, a kiedy czuję, że tradycyjne caballito wydaje się zbyt małe, zdecydowanym gestem przykładam szyjkę do spragnionych ust i odchylam głowę do tyłu. Po kilku solidnych łykach inspiracji, zaczerpniętych z gwinta, jestem gotowy, aby zmierzyć się z demonami przeszłości.
W etylowym znieczuleniu zabieram się za rozgrzebywanie zabliźnionych ran po dawnych wydarzeniach, a z mrocznych zasobów pamięci poczynają wyłaniać się osoby, scenografie i wydarzenia, do których na trzeźwo nie wracam nigdy. Na początek przypomina mi się, jak w ósmej klasie szkoły podstawowej nawiązałem bliski kontakt z księdzem Sebastianem. Młody, przystojny i wysportowany duchowny o bezpośrednim podejściu pojawił się w naszej parafii na wiosnę i z marszu zaczął energicznie organizować zajęcia dla młodzieży. Rozgrywki piłkarskie ligi ministrantów, wycieczki krajoznawcze, niezapomniane nocne ogniska w lesie nad jeziorem, podczas których urzekał śpiewem i grą na gitarze akustycznej. Czasami, pod wieczór, zostawałem z nim sam na sam, aby zwierzyć się z rozterek trapiących młodą duszę, gnębioną przez system totalitarny, a ksiądz Sebastian zawsze potrafił pokazać promyczek nadziei, znaleźć radę, pocieszyć. Podczas tego pocieszania, treningów sportowych czy wspólnych wyjazdów dochodziło niekiedy do dotykania, ale ani wtedy nie widziałem, ani po latach nie potrafię doszukać się w tym dotykaniu niczego zdrożnego, co wykraczałoby poza ogólnie przyjęte normy tego, w jaki sposób przyjacielskim gestem dotyka młodego człowieka starszy kolega, druh drużynowy albo dobry wujek. Ot, czasem objął ramieniem, potarmosił czuprynę i zmierzwił włosy (te na głowie) lub poklepał po nagim udzie, ale na próżno trudziłby się ktoś, kto starałby się znaleźć w owych niewinnych pieszczotach i rubasznych szturchnięciach dowody na to, że ksiądz Sebastian ulegał pokusie i zaspokajał w ten sposób perwersyjne żądze. Piszę o tym na wstępie intymnych zwierzeń po to, aby dodać moim słowom wiarygodności i pokazać, że nie szukam taniej sensacji, tym bardziej że chociaż udało mi się za młodu uniknąć zbałamucenia przez bliską mi osobę duchowną, to jako dorosły już człowiek przeżyłem coś znacznie gorszego, kiedy pojmano mnie, a następnie byłem torturowany przez jezuitów, w Paragwaju. Pozwolę sobie jednak przemilczeć dzisiaj ten wątek, gdyż czuję, że jeszcze nie jestem gotowy, aby przystąpić do publicznego roztrząsania na taki świeży i drażliwy temat. Może przy innej okazji coś więcej opowiem, a na razie tylko nadmieniam o tym zdawkowo, aby uzasadnić użycie chwytliwego, klikbejtowego tytułu niniejszego fragmentu mojej prezentacji.
Kilka łyków tequili wzmacnia nadwątlone siły duchowe, dodaje mi odwagi, i kiedy patrzę na w połowie już opróżnioną flaszkę Cabrito, nabrzmiewam od przekonania, że wreszcie dojrzałem do tego, aby opowiedzieć publicznie o mojej chorobie alkoholowej. Zaczęło się niewinnie, od jednego piwa wypitego w szóstej klasie podstawówki. Był to Kasztelan bądź Książęce, już teraz nie pamiętam marki pienistego trunku w pękatej butelce z zielonego szkła, kupionej podczas wiosennych wagarów w narożnym sklepie, kiedy z kolegami Leszkiem, Cześkiem i Romkiem urwaliśmy się z zajęć wychowania obywatelskiego, żeby pójść na mecz. Po jednym piwie popłynęło drugie i po prostu wsiąkłem, uaktywniając nieodwracalny proces powolnej metamorfozy grzecznego harcerza w śmierdzącego menela. Już na początku liceum niskooktanowe piwo przestało mi wystarczać i coraz częściej sięgałem po wina owocowe, wódkę, spirytus, a kiedy ich zabrakło, zdarzało się wypić coś mocniejszego, na przykład kanister płynu do chłodnic kupiony od mongoloidalnych gierojów Północnej Grupy Wojsk. Chociaż z kolegami-kibicami piliśmy bez umiaru, to naprawdę ostre łojenie zaczęło się, kiedy przyłączając się do przechodzącej ulicą demonstracji, zostałem wciągnięty przez środowisko kontestujących studentów. Odnalazłem się w nim od razu, jakby to było moje środowisko naturalne i od urodzenia doskonale mi znane. Zaczytywaliśmy się w Stachurze, Bursie i Wojaczku, francuskich egzystencjalistach i sytuacjonistach, wydawanych w samizdacie rosyjskich poetach zesłanych do łagrów oraz oczywiście konspirowaliśmy przeciwko komunie, a wszystko to na coraz większej bombie. Jest powszechnie znanym faktem, że działalność opozycyjna była nierozerwalnie związana z regularną konsumpcją napojów wyskokowych, przede wszystkim wódki czystej. Ale należy w tym miejscu dodać, że przecież nadużywaliśmy nie tylko my i jeśli ktoś ma jakiekolwiek pojęcie na temat historii ojczystej, ten zgodzi się, że przecież inni pili więcej. Na przykład partyzanci spędzający grupowo długie zimowe noce w ciemnych i wilgotnych norach, za kołnierz nie wylewali też powstańcy styczniowi, listopadowi, śląscy, wielkopolscy, chłopscy, zabajkalscy i inni, o libacjach jakie miały miejsce podczas najazdu szwedzkiego i dzięki którym udało się przetrwać ten Potop, możnaby długo opowiadać. Dlatego, kiedy uskrzydlony patriotycznym uniesieniem włączałem się w dziejowy proces podtrzymywania wspaniałych tradycji narodowych, zupełnie nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że doskwierała mi nieznana jeszcze wówczas, a obecnie coraz bardziej popularna, choroba alkoholowa. Uważałem się za zwyczajnego pijaka, nie wyróżniającego się niczym szczególnym na tle reszty znajomych opozycjonistów. A jednak, podczas gdy bezczelnie oszukiwałem sam siebie i dogmatycznie wyznawałem wygodną wersję oficjalną, utrzymującą, że natychmiast przestałbym pić, gdyby komunizm upadł i Polska odzyskała wolność, to rzeczywistość obiektywna była taka, że trzeszcząca przed upadkiem komuna niezbornie próbowała dociskać śruby, a ja zamiast ograniczać konsumpcję, piłem coraz więcej, jakby żywy Stalin zmartwychwstał i zasiadł okrakiem na żelaznym tronie w Pałacu Kultury. Mojemu postępującemu upodleniu nie było końca. Nieubłagalnie pogrążałem się w mętniejącej otchłani oceanu wypijanej wódki i stopniowo osiadałem coraz niżej pod samym dnem samego dna, w jego najbardziej mulistych i zamieszkiwanych przez obrzydliwe stwory warstwach. Doprawdy sam nie wiem, co by ze się mną dalej działo, gdyby nie śmiała i spontaniczna decyzja podjęta przez mnie pewnego wyjątkowo paskudnego ranka. Obudziłem się na potężnym kacu, nie będę się tu wdawał w drastyczne szczegóły fizjologiczne i anatomiczne, liczy się tylko to, że kiedy spod powiek opuchniętych, jak para grejpfrutów, spoglądałem za okno wypełniane przez siny, kwadratowy fragment smutnego październikowego pejzażu, zrozumiałem, że to koniec, że dalej nie zniosę tej szarej, wódczanej, post-socrealistycznej codzienności. Zapakowałem do plecaka kilka drobiazgów i skierowałem się na północ, do Gdyni, aby pod śmierdzącym śledziami pokładem statku taniej bandery afrykańskiej, na zawsze uciec z ojczystego kraju porannej nieświeżości. Szczęśliwym zrządzeniem losu, który po krótkim pobycie w Hiszpanii rzucił mnie za ocean, już na początku mojego pobytu w meksykańskim stanie Guanajuato poznałem indiańskiego szamana z plemienia Huicholi, który pomógł mi stanąć na nogi, a nawet ręce, a kiedy już stałem na nich bez podpórki, gracko wyciąć w powietrzu serię radosnych hołubców. Don Silverio zastosował terapię opartą o naturalne składniki pochodzenia roślinnego (chociaż zwolennicy alternatywnej taksonomii mogliby się spierać, czy grzyby są roślinami, czy może raczej stanowią odrębne królestwo), dzięki której znacząco poszerzyłem świadomość i mogłem obiektywniej spojrzeć na temat mojego łapczywego chlania, obserwując je przez całą noc z nieskończenie głębokiej, kosmicznej perspektywy. Kuracja u szamana, przeprowadzona według jego autorskiej metody, okazała się niezwykle skuteczna w leczeniu mojej zaawansowanej choroby alkoholowej. Co prawda mówią ludzie i internety, że jest to choroba na całe życie, z której nie da się ozdrowieć i być może jest w tym nieco racji, dlatego nie będę się spierał z aktualnym stanem wiedzy medycznej, który jednak nie jest przecież ostateczny i w każdej chwili może się zmienić pod wpływem nowych odkryć. Powiem tylko, że tak, w Polsce piłem bezsprzecznie za dużo i to mi nie służyło, ale po duchowej przemianie, która miała miejsce czterdzieści lat temu w Meksyku, udało mi się przyjąć odmienne podejście do tematu i od tego czasu przechodzę tę chorobę łagodnie i bezobjawowo, jak piłkarz Covida-19. Alkohol obecnie nie stanowi dla mnie żadnego problemu i mogę spożyć dowolne jego ilości bez uszczerbku na zdrowiu i bez uzależniania się. Parafrazując znane słowa selekcjonera Smudy o reprezentancie Polski, który nie dał się ocyganić niemieckiemu taksówkarzowi, mogę się nie tylko napić, ale nawet napierdolić i nie ma to już na mnie żadnego negatywnego wpływu, ponieważ dzięki osiągnięciu świadomości kosmicznej jestem ponad takimi drobnymi bolączkami i w każdym stanie czuję się dobrze. Może warto również dodać, że także marihuanę palę codziennie od trzydziestu z górą lat i jak na razie to niewinne przyzwyczajenie nie zamieniło się w nałóg, a heavy metal, zwłaszcza moje ukochane Exodus, Anthrax, Testament oraz Death Angel, piwo meksykańskie i tequila, oraz przede wszystkim niezachwiana postawa antysystemowa, pomagają mi pokonywać kolejne życiowe zakręty w dobrym zdrowiu i pogodzie ducha.
Nachodzi mnie w tym miejscu świerzbiąca duszę i trudna do odparcia pokusa, aby dla dodania wagi moim publicznym zwierzeniom na temat choroby alkoholowej, wtrącić partykułę "bynajmniej" albo spójnik "tudzież", względnie "aczkolwiek". Nie potrafię jednak zadecydować, czy jest to aby na pewno właściwa chwila na tego typu popisy, ani też którego z tych arcywyrafinowanych wyrazów miałbym użyć, użycie zaś obytrzech w jednym akapicie wydaje się być z kolei nazbyt grubą przesadą. Dlatego powstrzymuję, nadludzkim niemal wysiłkiem, wzbierającą we mnie falę podniosłych zapędów i wybieram skromną, ale trzeźwą opcję kontynuowania mojej opowieści przy użyciu mniej wyszukanych zasobów leksykalnych.
Resztki Cabrito zalegają smętnie na dnie butelki, rozpuszczają się podlane alkoholem więzy, a wyparte wspomnienia utrzymywane przez nie na dnie nieświadomości zaczynają unosić się i nabierać realnych kształtów. Wypita tequila odblokowuje zalegające w ciemnych głębinach wstrząsające obrazy, które zepchnięte w wieloletni niebyt, wydają mi się tak obce, jakby nie moje. Niczym w tanim horrorze, na ich widok włos jeży mi się na głowie, skóra cierpnie na karku, a po plecach spływają strugi zimnego potu. Ale odwrotu już nie ma, i kiedy pogrążam się w mrocznej stęchliźnie zamierzchłej przeszłości, bezczelnie stają mi przed oczami luźne i pozbawione ciągłości strzępy wspomnień przedstawiających popełnione przeze mnie złe uczynki. Złe i haniebne uczynki, których dopuściłem się dawno temu, i których nic już nie wymaże, a niezaprzeczalny fakt, że byłem młody, naiwny i nie było wtedy internetu, nie stanowi dla nich żadnego usprawiedliwienia. Oto moje świadectwo.
Są ponure, szare lata osiemdziesiąte XX wieku. Komuna gnębi okrutnie, szczególnie ludzi młodych i wrażliwych, a jedyną pociechą jest heavy metal. Zasłuchany pod wpływem wódki w dźwięki demonicznej muzyki wstępuję na złą drogę i staję się bezwolną marionetką w kosmatych łapskach diabła, który manipuluje mną bezlitośnie przez okres wakacji letnich, podczas których przechodzę opętanie i uprawiam okultyzm, czarną magię oraz kult szatana. Spieszę w tym miejscu wyjaśnić, iż mija się z prawdą obiegowy pogląd utrzymujący, jakoby na początku lat osiemdziesiątych działaczami podziemia byli wyłącznie zdeklarowani katolicy i fani zaangażowanej poezji śpiewanej. Heavy metalowi sataniści, do których ja też się zaliczałem podczas owych wakacji letnich, byli co prawda o wiele mniej liczni, ale za to bardziej prężni, jeśli chodzi o opozycyjność ekstremalną, nie tylko wobec komuny, ale także wobec reszty opozycji.
Strzęp pierwszy: Schodzę po mrocznych schodach na najniższy poziom mojego bloku. W piwnicy jest ciemno, zimno, wilgotno i pachnie stęchlizną. Przestrzeń wypełniają jabłka, kartofle, koks i stare graty oblepione glutami pajęczyn. Na drewnianych regałach rzędy słojów z burakami i kompotem czereśniowym wyglądają w blasku świec, jakby zawierały pływające w krwi płody pozaziemskich potworów. Ze ściany spoglądają na mnie Aleister Crowley, Sandor LaVey i Ali Agca, przed którego czarno-białym zdjęciem wyciętym z "Trybuny Ludu" składam trzykrotnie pobożny pokłon. Wdziewam czarną pelerynę i przy dźwiękach "Better by You, Better than Me" Judas Priest odtwarzanych na kasetowym Kasprzaku, rozpoczynam uroczyste odprawianie liturgii Czarnej Mszy Świętej. Pomimo panujących za komuny chronicznych trudności z zaopatrzeniem w obiekty kultu diabelskiego, staram się jak mogę: nie udało się zdobyć sztyletu, ale zamiast niego służy mi stara finka z zamierzchłych czasów harcerstwa; funkcję złotego denara pełni dwudziestozłotówka z wizerunkiem Marcelego Nowotki; kieliszek ze złotym paskiem podprowadzony babci z kredensu prędko się tłucze i zostaje zastąpiony przez ordynarną musztardówkę, a pałka jest zdobyczna, alabastrowa, milicyjna. Rozkładam akcesoria na ołtarzu zmajstrowanym ze skrzynek, unoszę świecę i wykadzam czarnym dymem na suficie symbolikę ku chwale Księcia Ciemności: pentagram, trzy szóstki i odwrócony krzyż. Zastanawia mnie, czy patrząc z innego punktu widzenia nie wyszły mi przypadkiem trzy dziewiątki i krzyż rzymski, prędko porzucam jednak jałowe spekulacje filozoficzne, aby skupić się na metafizycznej głębi odprawianego rytuału. Żarliwie, z werwą intonuję inwokacje lucyferiańskie, przeplatając je dramatycznymi wezwaniami do zniszczenia ZSRR, klątwami na PZPR i życzeniami śmierci dla komunistycznych prominentów wszystkich państw Układu Warszawskiego. Obrzęd zostaje przerwany przez wścibskich sąsiadów, zwabionych hałasem i zaglądających do piwnicy, którzy zakazują mi intonowania, kopcenia i ogólnie odprawiania czarnych mszy, pod pretekstem obowiązku przestrzegania przepisów przeciwpożarowych.
Strzęp drugi: Jest wieczór, dość chłodny jak na tę porę roku. Zimny, bezlitosny wiatr wschodni zacina ostro za oknami, kiedy w skupieniu szykuję się do wyjścia. Do plecaka wkładam magnetofon na baterie, przegrane kasety Black Sabbath, butelkę wódki Wyborowej, kubek oraz karimatę. Marzena już czeka na mnie w umówionym miejscu, drepcząc w kółko przed ciężką kratą zamkniętego o tej porze warzywniaka. Zauważam, że na bladej twarzy ma więcej makijażu niż zazwyczaj i jest on w ciemniejszej tonacji, co przy niebieskawym świetle latarni nadaje Marzenie diaboliczny wygląd. Jest wyraźnie zdenerwowana i pali jednego zefira za drugim, kiedy idziemy w stronę cmentarza, a z jej karmazynowych ust bucha gęsta para, przesiąknięta zapachem taniego tytoniu produkcji krajowej, gumy balonowej "Bolek i Lolek" oraz oranżady w proszku. Po półgodzinnym marszu pustymi ulicami przeciskamy się przez dziurę w ogrodzeniu i bacząc, czy nie kręci się aby jakiś natrętny cieć, prowadzę Marzenę w uprzednio upatrzone, ustronne miejsce. Chociaż o tej porze ustronny wydaje się być cały cmentarz, dla pewności wybieram szczególnie zaciszną kwaterę, otoczoną gęstymi krzakami. Tam, pośród starych i zaniedbanych grobów, rozkładam karimatę, włączam magnetofon i przy dźwiękach "Sabbath Bloody Sabbath" Sabsów zaczynamy rozpijać wyjętą z plecaka półlitrówkę. Księżyc w nowiu wspina się po bezchmurnym niebie, a im bliżej dwunastej, tym bardziej wyczuwalny staje się wzrost panującego napięcia. Kiedy do północy brakuje zaledwie kilku minut, Marzena, na dany przeze mnie znak rozbiera się do naga i kładzie na karimacie. Intonując zewy enochiańskie przystępuję do penetracji, realizując przebiegły plan, który zakłada, że jeśli oblubienica upadłego anioła zajdzie w ciążę na cmentarzu o północy przy nowiu księżyca i muzyce grającej piekielny łomot miły dla szatańskiego ucha, to za sześć miesięcy, sześć dni i sześć godzin porodzi Antychrysta. Tak przynajmniej wynika ze starobabilońskiej przepowiedni, którą wymyśliłem, aby skłonić Marzenę do seksu, chociaż teraz jest dla mnie całkowicie jasne, że do tego celu wystarczyłaby sama wódka. Zresztą, nawet gdyby przepowiednia była autentyczna, do poczęcia Antychrysta i tak by nie doszło, bo już na wstępie do penetracji Marzenie zrobiło się niedobrze i zaczęła wymiotować wódką, kabanosami, kiszonym ogórkiem oraz oranżadą w proszku. Jak później wyznała, przed wyjściem z domu zażyła z nerwów sporą dawkę benzydaminy, która nie stworzyła harmonijnej mieszanki z podanym alkoholem i w konsekwencji doprowadziła do zrujnowania satanistycznego rytuału.
Strzęp trzeci: Pod koniec lipca albo na początku sierpnia kolega Romek pożycza mi kasetę z przegraną w fatalnej jakości kopią debiutanckiego albumu Iron Maiden. Słucham tej kasety na okrągło przez cały tydzień, aż kompletnie nią urzeczony nabieram przekonania, że w podziękowaniu za to arcydzieło należy złożyć szatanowi ofiarę. W gwieździstą sierpniową noc, przy pełni księżyca, razem z moim kompanem Leszkiem, pełniącym rolę mrocznego ministranta, udajemy się na niewielką polanę w podmiejskim lasku. W walizce niesiemy czarnego kota schwytanego na jednym z podwórek. Po przybyciu na miejsce obrzędu ku czci diabła, zabieramy się do pracy, siekąc finkami podmiejskie chaszcze. Przez cały czas pijemy wódkę i słuchamy pierwszej płyty Iron Maiden. Kot czeka w walizce na swój koniec spokojnie i wydaje się być pogodzony z losem, jakby przeczuwał, że nie ma dla niego nadziei, bo w swojej podwórkowej kocurowatości jest niczym wobec potęgi szatana, który domaga się ofiar. Ale kiedy krzyż, na którym kot ma zawisnąć głową w dół, jest już wbity w ziemię i Leszek rytualnie otwiera walizkę, kot doznaje gwałtownego przypływu entuzjazmu oraz chęci do życia i wykorzystując niezborność mojego akolity, działającego w stanie wyraźnego upojenia, wyskakuje jak pocisk, aby z dzikim wrzaskiem uciec w krzaki i zniknąć na zawsze w ciemnościach. Pomiędzy Leszkiem i moją osobą dochodzi z tego powodu do ostrej wymiany zdań, w ruch idą pięści i zamiast krwi czarnego kota, w leśną ziemię wsiąka szkarłatna krew z naszych rozbitych nosów, warg i brwi. W swoim niepohamowanym gniewie Leszek niszczy także kasetę z kopią pierwszego albumu Iron Maiden, czym na zawsze przekreśla możliwość naszej dalszej współpracy okultystycznej.
Koniec tequili, w butelce nie została już ani kropla Cabrito, przez co niniejszym kończę wyczerpującą sesję spisywania tych drastycznych wspomnień sprzed ponad czterech dekad. Dzisiaj, po latach, uważam moje satanistyczne praktyki z początku lat osiemdziesiątych za objaw szczeniackiego zachwytu, jakiemu tak łatwo uległem głównie dlatego, że moja świadomość była wówczas dramatycznie zawężona przez peerelowskie realia i wódkę, a ideologicznie znajdowałem się pod przemożnym wpływem Black Sabbath, Iron Maiden i Judas Priest. Wypada przypomnieć, że satanizm zawsze dawał ludziom iluzję mocy, i skoro mogli się nim entuzjazmować angielscy okultyści z wyższych sfer, to tym bardziej dla młodego chłopaka gnębionego przez system Polski Ludowej, stanowił on atrakcyjną odskocznię od szarej i wyjątkowo mało magicznej rzeczywistości.
Epizod satanistyczny, związany z przelotnym zauroczeniem wczesnym black metalem, jakiemu uległem na początku wakacji letnich, wygasł w sposób naturalny pod koniec sierpnia. Nie będę oszukiwał, utrzymując że w tak młodym wieku sam odkryłem ścieżkę wiodącą ku świadomości kosmicznej i zdałem sobie sprawę, że satanizm oraz nihilizm nie prowadzą do niczego dobrego i ogólnie nie tędy droga. Prawda jest o wiele bardziej przyziemna i związana z pojawieniem się w moim życiu zespołu Venom, którego pierwszą płytę na kasecie pożyczył mi pod koniec wakacji kolega Romek. To właśnie pod wpływem wczesnych dokonań tej grupy doznałem niesłychanego uniesienia i przeszedłem głęboką przemianę duchową, która pozwoliła mi przejrzeć na oczy, czy może raczej przesłyszeć na uszy. W ostatnich dniach sierpnia dojrzałem, dorosłem, zacząłem jasno i wyraźnie postrzegać diametralną różnicę między black i thrash metalem. Infantylna, młodzieńcza fascynacja tym pierwszym minęła i z dnia na dzień przestałem interesować się satanizmem oraz praktykować okultyzm, aby jednocześnie nawrócić się na thrash, który po dzień dzisiejszy pozostaje moim ulubionym podgatunkiem metalowym. Tak, wyznam, że heavy metalu słucham nadal, bez tego w Meksyku trudno byłoby wytrzymać, bo ogólnie jest to pod wieloma względami bardzo fajny kraj, ale muzykę mają niestety do dupy. Obecnie słuchanie metalu jest dla mnie przyjemnością czysto estetyczną, bez żadnych podtekstów satanistycznych czy innych, a nawet gdyby ktoś chciał zarzucić, że w muzyce są ukryte jakieś podprogowe przekazy, mogę zapewnić, że dzięki osiągnięciu świadomości kosmicznej, jestem całkowicie odporny na te czy różne inne, mniej subtelne wpływy demoniczne.
Na zakończenie pozostaje mi jeszcze nadmienić, że nie mam pojęcia, w jakim stopniu obrzędy ku czci szatana uprawiane przez mnie w piwnicy, na cmentarzu, czy w podmiejskim lasku mogły przyczynić się do upadku komuny. Dzisiaj tego już nikt nie dojdzie i nie mam żalu do ludzi, którzy podważają rolę działalności opozycyjnej młodych satanistycznych heavy metalowców, przypisując za to większe zasługi Wałęsie skaczącemu przez płot, nawoływaniom papieża Polaka czy Reaganowi majaczącemu o gwiezdnych wojnach. Dla mnie ważne jest, że chociaż podczas demonicznego opętania dopuściłem się prób popełnienia czynów złych i haniebnych, to w niemal wszystkich moich działaniach okultystycznych byłem szczery i prosiłem szatana nie o pomoc w sprawach prywatnych, ale o wolność dla Ojczyzny. Po latach mogę stwierdzić, że ten krótki, wakacyjny epizod nie splamił trwale mojej reputacji, ponieważ wykazywałem się nieugiętą postawą antykomunistyczną i pozostałem jej na zawsze wierny, bo jak mnie uczył dziad mój, Zygmunt Sakson, miłości do jedynego, ukochanego klubu oraz pryncypiów nie zmienia się nigdy.
Namiary
W ten zwyczajny, ciepły, zimowy wieczór siedzę w zaciszu mojego meksykańskiego apartamentu i słucham albumu "Persecution Mania" zespołu Sodom. Niepodrabialne brzmienie gigantów teutońskiego thrashu z Gelsenkirchen porusza wrażliwe struny mojej duszy i sprawia, że wracam wspomnieniami do tych trudnych czasów lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Jako żywe jawią mi się przed oczami postacie i wydarzenia z gorzkich lat młodości spędzonej pod komunistycznym jarzmem, kiedy jedynie heavy metal dawał człowiekowi nieco wytchnienia oraz pozwalał, choćby tylko na chwilę i w wyobraźni, przenieść się do innego, lepszego świata.
Kto nie żył nigdy w PRL i nie był brutalnie tłamszony przez ówczesny system, ten nie zrozumie, że w tamtych czasach człowiek egzystował w stanie ciągłego napięcia i podejrzliwości, które kształtowały w nim postawę nacechowaną daleko posuniętą nieufnością i to w sytuacjach, które obecnie wydają się całkowicie naturalne. Ja, jako aktywny działacz podziemia, aby zachować niezłomność i przetrwać w tych srogich okolicznościach, musiałem przyswoić sobie szereg nawyków, które głęboko wryły się w młodą psychikę, ciężko doświadczaną przez bezlitosną zomowską pałę i podstępną moskiewską indoktrynację, na zawsze pozostawiając w niej szpetne blizny.
Jedną z kardynalnych zasad, których bezwzględne przestrzeganie zostało mi wpojone już w starszakach młodszych, było niepodawanie pochopnie danych umożliwiających identyfikację. Pamiętam, jakby miała ona miejsce przedwczoraj, lekcję dziadka Zygmunta, który w pewien jesienny, przesycony zapachem dojrzewających kasztanów poranek zabrał mnie do parku i nauczył rozglądać się czujnie, patrząc na otaczającą rzeczywistość w sposób przenikliwie krytyczny. Siedziałem obok niego w milczeniu, kiedy zaciągał się popularnym i obserwował otoczenie, jak tygrys lustrujący konsolidujące się przed zmierzchem poszycie dżungli. Śledząc uważnie ruchy jego gałek ocznych i drobne, niemal niezauważalne mikrozmiany w mimice pobrużdżonej twarzy sędziwego mędrca pojąłem, że moje przetrwanie zależeć będzie od tego, czy zdołam przyswoić sobie to, co właśnie przekazywał mi bez słów dziadek Zygmunt. A podczas tego pamiętnego dnia w parku uczył mnie, że nigdy nie wolno nawet na chwilę zapomnieć, iż ten pozornie zwyczajny robotnik naprawiający (czy może tylko udający, że naprawia) niedrożną studzienkę, młoda i całkiem ładna szatynka pchająca wózek ze słodko śpiącym bobasem albo niewinnie wyglądający emeryt dokarmiający wiewiórkę, w rzeczywistości są najpewniej płatnymi współpracownikami esbecji, tajnymi agentami służb enerdowskich lub czechosłowackich, a może nawet funkcjonują bezpośrednio na sznurku KGB.
Ubogacony wiedzą płynącą z nauk dziadka Zygmunta, przez cały okres młodości doskonaliłem sztukę uniku i niepodawania danych, w obawie, że trafią one do niewłaściwych oczu lub uszu, skutkiem czego zostanę zdekonspirowany. Ciszę poranka rozerwie przed świtem łomot buciorów na klatce schodowej i wściekłe dudnie pięści o framugę, a kiedy zaspany otworzę drzwi, wpadną siepacze i zrobią kipisz, podczas którego cyniczny major w jesionce i rękawiczkach z cielęcej skóry będzie systematycznie wyrzucać zawartość szuflad na podłogę i odgaszać papierosy na przypiętym do słomianki plakacie Ingo Schwichtenberga. Nie zajmie mu dużo czasu odkrycie w piwnicy kupy kartofli, a w tej kupie wyciętych w bulwach pieczęci, za pomocą których komponowałem ulotki wzywające Polaków do przebudzenia duchowego i otwarcia zniewolonych umysłów na niosące posłanie nadziei lizergowe promienie żywej świadomości kosmicznej, lecące od strony Plejad i Syriusza.
Obecnie, choć czasy mocno się zmieniły, awersja wyniesiona z czasów aktywnej, podziemnej walki z systemem totalitarnym pozostaje nadal mocno zakorzeniona w moim konspiracyjnym jestestwie i wzdragam się duchowo przed pochopnym i beztroskim ujawnianiem adresu poczty elektronicznej. Bo nawet jeśli czający się wszędzie esbecy należą już na szczęście do przeszłości, prężnie działa za to, nie wiadomo z czyjego zlecenia, armia anonimowych szpicli, którzy podszywają się pod banki i portale, nękają człowieka fałszywymi promocjami wydłużenia penisa, zasypują listami miłosnymi od bezpruderyjnych nastolatek i nigeryjskich książąt.
Dlatego, zamiast tradycyjnego formularza, osobom zainteresowanym jakąś formą kontaktu z ich ulubionym autorem, proponuję zdrapkę z ukrytym rebusem:
W tym miejscu pozwolę sobie zacytować Boba Dylana: "just because you like my stuff doesn't mean I owe you anything".
zenonsakson małpa dżimejl kropka kom
TL;DR
Goście, którzy zamiast czytać wolą oglądać, mają możliwość zapoznania się ze skróconą wersją życiorysu w formacie video: