W zielonej matni
Na starannie strzyżonym przez ogrodników-niewolników z Tabasco i Veracruz trawniku gdzieniegdzie tylko leżały dwie średniej wielkości zielone cytryny. Przez szparę w żaluzjach obserwował je zadumany Don Jacinto, herszt kartelu Banda Kuzynów, ukrywający się przed mackami wymiaru sprawiedliwości w tajnym pokoju posiadłości zarejstrowanej jako hospicjum dla wyjątkowo nieuleczalnych.
- Jeżeli życie daje ci cytryny - pomyślał Don Jacinto w chwili optymistycznego natchnienia - trzeba dokupić butelkę tequili, zgrzewkę piwa i zaprosić paru kolegów na piknik!
Skuszony przez perfidną owocową insynuację i działając pod wpływem impulsu groźny capo decyduje się naruszyć jedną z podstawowych zasad konspiracji i organizuje w piątek wieczorem skromny piknik dla wąskiej grupy najwierniejszych kompanów. Atmosfera jest doskonała i pod wpływem alkoholu następuje ogólne rozluźnienie, ktoś włącza głośniej muzykę i zapala pierwszego jointa, ktoś zaprasza znajome kobiety, nie wiadomo skąd i kiedy pojawiają się jacyś obcy goście sypiący wszystkim kreski, po północy impreza zupełnie wymyka się spod kontroli i wywiązuje się strzelanina, a jej uczestnicy wznoszą na trawniku barykady odpierając pierwszą szarżę radiowozów, zostają jednak zmuszeni do kapitulacji, kiedy docierają wezwane posiłki i marines w czarnych kobinezonach desantują się z helikopterów na dachy posesji.
- Przeklęte cytryny - pomyślał Don Jacinto w chwili pesymistycznego zwątpienia, kiedy skacowany, skuty i z kwaśną miną skrytą pod narzuconym na głowę czarnym workiem słuchał jak fale oceanu uderzają w dno wojskowej motorówki transportującej go do więzienia na tropikalnej wyspie M., gdzie przyszło mu spędzić dożywocie w izolatce dla wyjątkowo niebezpiecznych, z okna której widać tylko mały prostokąt murawy otaczającej budynek komendanta. Na równo strzyżonym przez więźniów trawniku, gdzieniegdzie tylko leżały dwie średniej wielkości zielone cytryny.