Urokliwy czar tradycyjnego masarstwa
Po latach pracy w korporacji Germán odczuwa zmęczenie wyścigiem szczurów oraz objawy wypalenia zawodowego i duchowego. Excel i PowerPoint utraciły swoją dawną magię, zebrania i prezentacje w garniturach nie cieszą go już tak, jak kiedyś i czuje się źle w konkurencyjnym otoczeniu młodych, ambitnych kopiących dołki w oczekiwaniu na swoją kolej.
Początkowo próbował odnaleźć nowe źródło energii i dawny entuzjazm w różnych miejscach, chodził do coacha i przestał pić alkohol, ale nie przyniosło to oczekiwanych rezultatów. Z drugiej strony nie miał w sobie wystarczających pokładów odwagi ani desperacji, żeby jak kilku znajomych rzucić wszystko i wyjechać ze stolicy, zamieszkać z adoptowaną kozą w drewnianej szopie samodzielnie postawionej nad brzegiem jeziora, o wschodzie słońca ćwiczyć jogę na molo, albo w górskiej chacie produkować ręcznie ser i marmolady i doglądać zagonów, na których organiczny świerzop dzięcieliną pała. Jednak życie znów nabrało barw, kiedy w poszukiwaniu sposobu na zaspokojenie swojej nieodpartej potrzeby powrotu do natury, Germán odkrył dla siebie powab tradycyjnego masarstwa.
W każdą niedzielę rano wsiada do samochodu i po dwugodzinnej jeździe krętymi prowincjonalnymi drogami jest u znajomego chłopa, gdzie nie ma internetu. Chłop za śmieszne pieniądze pozwala mu własnoręcznie dusić drób, skręcać szyje królikom, rozbierać świniaki, a czasem nawet kastrować wołu. Po całym dniu manualnego międlenia śliskich podrobów i kręcenia krągłych kiełbas i kaszanek z ciepłej krwi świeżo ubitych cieląt i kacząt, Germán wraca do stolicy zmęczony, ale szczęśliwy i w poniedziałek rano, kiedy naładowany świeżą wiejską energią spotyka się przy maszynie do kawy ze współpracownikami, którzy zostali w mieście i wspinali się na pionowe ściany w centrach handlowych, albo uczestniczyli w warsztatach diety paleo, zdecydowanie zachwala zalety niedzielnego masarstwa na wsi u chłopa.