Ulica murem podzielona
Posłuchajcie o takiej sobie przygodzie jaką przeżył przy ulicy N. Polak, podróżnik Piotr, ogorzały od warunków atmosferycznych bloger i niestrudzony badacz marginalnych zakątków, autor cyklu fotoreportaży poświęconych ginącym kulturom plemion zamieszkujących pokryte sawanną płaskowyże Czarnego Lądu, bezkresy azjatyckich stepów i odludne pustynie Antypodów.
Jego pasją było dokumentowanie dogorywającej degrengolady ludów odmawiających poddania się barbarzyńskiemu naporowi konsumpcyjnej cywilizacji Zachodu i zaciekle kultywujących tradycje przodków takie jak tkactwo, garncarstwo, polowania z użyciem sokołów (smuci niestety fakt, że ptaki drapieżne wypierane są coraz częściej przez tanie chińskie drony), niezłomna wiara w sztywny panteon bogów praojców, wydłużanie kobietom szyi za pomocą nakładanych metalowych obręczy, wycinanie bez znieczulenia łechtaczek, kamieniowanie czarownic i cudzołożników oraz inne typowo lokalne atrakcje.
W podróży Piotr łapczywie chwytał każdą chwilę, najpełniej i najdokładniej czując że żyje podczas degustacji w mrocznym namiocie pełnym kucających szczerbatych Tatarzynów odzianych w drelichowe waciaki, podających z sobie z rąk do rąk obtłuczony blaszany kubek parujący końskim mlekiem z domieszką przypominającego skisły szampan dodatku starannie wyfermentowanego, według pilnie strzeżonej i niezmiennej od pokoleń receptury, z produktów przemiany materii dorodnej klaczy.
Tym razem ten wytrawny wędrowiec i zapalony turysta z egzotycznej Polski przemierzający z lustrzanką i szkłami odległe krainy postanowił odwiedzić tereny dawnych państw Azteków i Majów, aby wniknąć w głąb tamtejszej tradycji i uwieczniając jej ostatnie być może chwile, przeżyć serię mocnych wrażeń i niezapomnianych doznań.
Jego marzenie udaje mu się spełnić już pierwszej nocy, kiedy trapiony bezsennością spowodowaną przez zmianę strefy czasowej, podczas pieszej wyprawy rozpoznawczej po hotelowej okolicy trafia do tajemniczej i ponurej spelunki “La Transa”, gdzie zapoznaje przypadkowego menela imieniem Pablo.
Przypadkowy menel Pablo zdradza podróżnikowi Piotrowi sekret kuszący obietnicą, że w zamian za $100 pesos zgodzi się zaznajomić go z lokalną legendą, której nie zna prawie nikt, a już na pewno nikt obcy i całkowicie wykluczone jest, że poznał ją kiedykolwiek ktoś z tak abstrakcyjnego kraju jakim jest Polska. Podniecony tą wizją Piotr łatwo daje się omamić barwnym wizjom umiejętnie snutym przez chytrego menela Pablo i przystaje na jego propozycję. Z dudniącym sercem udaje się w sobotni wieczór na peryferyjną ulicę N. oczekując okazji do realizacji wyjątkowej sesji zdjęciowej w miejscu nieskażonym jeszcze grzybiczną stopą zagranicznego turysty roznoszącego po świecie pasożyty ze zbiorowych pryszniców tanich subtropikalnych hosteli i wytartych kozetek szemranych couchsurfingów. Na miejscu rzeczywiście zastaje tubylców szykujących się do tradycyjnych, cosobotnich obchodów święta weekendu. Jego przewodnikiem zostaje kuzyn poznanego wcześniej menela Pablo i sam również menel oraz Pablo, który za kolejne $100 pesos zgadza się oprowadzić go po dzielnicy podczas trwających tam przygotowań do hucznej fiesty. Jest wesoło i kolorowo, a robi się jeszcze bardziej, kiedy ktoś dosypuje Piotrowi do napoju środków halucynogennych i oszałamiających, po których dzielny fotoreporter budzi się w samej bieliźnie w samo wtorkowe południe na rozgrzanym pełnym słońcem poboczu pełnej pędzących samochodów szesnastopasmowej autostrady Północ-Południe i nie ma przy sobie wielu cennych przedmiotów oraz przede wszystkim aparatu, na którego karcie pamięci zarejestrowane były te wszystkie wspaniałe widoki.
Niepoparta materiałem fotograficznym historia Piotra, który przypadkiem trafia na dziwny, lokalny obyczaj praktykowany przez mieszkańców pewnej bardzo odległej od centrum ulicy N. zostaje odrzucona przez wszystkie krajowe magazyny podróżnicze jako niewiarygodna. Relację zgadza się w końcu opublikować nieistniejący już portal specjalizujący się w opowieściach niesamowitych i teoriach spiskowych, obecnie aby ocalić od całkowitego zapomnienia piotrową narrację odgrzebujemy ją z mających pójść do utylizacji dysków zawierających kopie danych z serwerów upadłego portalu. Oto relacja podróżnika Piotra, którą po powrocie do hotelu decyduje się zarejestrować nerwowym, drżącym głosem na analogowym dyktafonie, przezornie umieszczonym w jednej z kieszonek profesjonalnej kamizeli: “...ulica N. dzielnicy Q. miasta M. jest prosta jak z druta strzelił i rozciąga się dokładnie ze wschodu na zachód, choć zdaniem niektórych badaczy, na których powołują się przewodniki turystyczne, przebiega w odwrotnym kierunku: z zachodu na wschód. Obyczajem charakterystycznym na terenie tej ulicy i od pokoleń praktykowanym w soboty przez jej mieszkańców są wieczorne, rytualne tańce wyrażające bolączki prostych ludzi, którzy przed wiekami zasiedlali te ziemie i wymyślali na nich swoje unikalne rękodzieło, politeistyczne religie i taniec ludowy.
Fiesta rozpoczyna się bardzo późnym popołudniem, kiedy słońce znajduje się na wysokości siedmiu palców ponad dachem najwyższego budynku i wszyscy zjedli już podwieczorek. Najpierw jeden z mieszkańców lewej strony ulicy N. włącza swój sprzęt stereo wybierając na początek lekką salsę albo nieco bardziej nastrojowe bolero, po chwili ktoś po prawej stronie decyduje się odtworzyć trochę głośniej coś z repertuaru Aerosmith albo Scorpions. Wtedy inny sąsiad z lewej popuszcza przepoconą wieśniacką muzykę typu banda albo música ranchera, na co dostaje z prawej strony odpowiedź w postaci wiązanki soft metalowych evergreenów spod znaku Kiss albo Guns'N'Roses. Nie trzeba długo czekać, aż ktoś po lewej wystawi kolumny na parapet i podkręci pokrętło, a ulicę N. zalewa łupiący rytm merengue i reggaetonu, na co natychmiast reaguje z naprzeciwka ze zdwojoną energią jakiś fan Iron Maiden albo Judas Priest. Robi się coraz gęściej i coraz głośniej, w miarę jak sąsiedzi jeden po drugim uruchamiają swoje głośniki, do opętanej orkiestry heavy latino dołączają się kolejni, aż w końcu ze wszystkich otwartych okien po lewej stronie ulicy wydobywa się lawina tanecznych rytmów złożonych z trąbek, kontrabasów i grzechotek, a z drugiej miażdży metalowe tsunami wydziergane z wirtuozerskich solówek i rozdzierających wokaliz.
Te dwie potężne fale dźwiękowe wytwarzane przez piekielną kapelę kilkuset pracujących z pełną mocą głośników napierają na siebie z gigantyczną siłą rozgniewanych żywiołów i brutalnie ścierają się pośrodku ulicy formując ścianę, która dzieli ją na dwie równe części. Dla człowieka znajdującego się pod tym wznoszącym się dokładnie na ich styku niewidzialnym, wirtualnym murem i spożywającego do tego napoje wyskokowe jest to okazja do doświadczenia działania silnego efektu binaural wywołującego uczucie hipnotycznej euforii i chęci do dalszego tańca. Stan ten jest od wieków niezwykle ceniony przez mieszkańców ulicy N., dlatego orkiestra gra w każdą sobotę wieczorem, a kiedy niewidoczny mur dźwięków wznosi się już pośrodku ulicy, z domów położonych po obu jego stronach wychodzą młodzi mężczyźni żądni transu. Dwustronny mur symbolizuje dualizm oraz odwieczne starcie sił dobra i zła, dzieli świat na obie strony życia i śmierci, a jednocześnie za pomocą wyuzdanego kręcenia biodrami i ekstatycznego headbangingu jednoczy rytmicznie naprzeciwległe przeciwieństwa w nową całość, wyrażaną przez rzędy tancerzy trzymających w rękach uniesionych nad głowami papierosy i butelki, z których co chwilę pociągają jasny napój ze sfermentowanego kaktusa zwany pulque lub tanie ciemne piwo marki Indio. Podczas frenetycznego tańca pośród dzikiego hałasu pogrążeni w transie tancerze, których ciała stają się wibrującą częścią muru dzielącego ulicę odrywają się od trosk codzienności i zapominają o rosnących dookoła cenach, galopującym bezrobociu i krnąbrnych dzieciach, które nie chcą odrabiać lekcji. Dla nich liczy się tylko rytm, ten sam, który przed setkami lat w soboty wieczorem wygrywali na piszczałkach i bębenkach ich szanowni przodkowie. Obserwowani przez wszystkie kobiety, dzieci i starców z ulicy N., ustawionych pod ścianami swoich domostw, coraz bardziej pijani tancerze gwiżdżą i pokrzykują pląsając rytmicznie posuwają się żwawo w obu kierunkach wzdłuż niewidzialnego muru dźwięków.
Do tradycji należy również postać kontestatora nie uczestniczącego w grupowych wydarzeniach przy ulicy N. Izolujący się samotny śpiewak siedzi gdzieś w mrocznej szopie z akustyczną gitarą i ubrany w kraciastą koszulę, podarte dżinsy i znoszone sandały wykonuje utwory z gatunku zaangażowanego folku, genre alternatywnego wobec głównego nurtu popularnego folkloru masowego. W swoich pieśniach śpiewak piętnuje bezideowość i koniunkturalizm współczesnych sąsiadów krótkowzrocznie brykających w rytm zniewalającej sieczki oraz przepowiada upadek wszystkich murów. Oczywiście nikt go jednak nie słucha, w potwornym szczęku i jazgocie tworzącego się muru, jego delikatnie drżący głos i brzdąkanie strun nie robią na nikim żadnego wrażenia, a poetyckie słowa jego natchnionych pieśni nie są interesujące ani nawet zrozumiałe dla odurzonych parafian i ich zrezygnowanych małżonek.
Tańce wzdłuż muru trwają do białego rana, kiedy pogrążeni w transie tancerze opadli już z sił i leżą pokotem wśród puszek, butelek i reszty poimprezowych odpadków, a mistrzowie ceremonii jeden po drugim najpierw ściszają, a następnie zupełnie wyłączają głośniki. Hałas powoli gaśnie i rozpływa się w napierającej ciszy niedzielnego poranka, mur stopniowo dezintegruje się w niewidoczny sposób i znika tak samo niezauważalnie jak się pojawił.
Kiedy słońce wschodzi i po lewej milknie ostatni tenor ze złotej epoki meksykańskiego kina, a po prawej wybrzmiewa ostatnia power ballada, po symbolicznym murze nie ma już nawet śladu. Podejrzanie niewinną po tym całonocnym łomocie ciszę zakłóca tylko miarowe szuranie, kiedy tyraliery kobiet z miotłami sprzątają ulicę N. przywracając ją do normalności i aż do kolejnego sobotniego wieczoru staje się znowu przejezdna dla furgonetek dostarczających coca-colę i jogurt do narożnych sklepików...