Tajemnica domu numer 510
Jest ciemno i cicho, słychać tylko stłumione odgłosy majstrowania przy starym zamku u drzwi wejściowych. Ktoś stara się go otworzyć od strony ulicy i sprawdza, jeden po drugim, kolejne wytrychy.
- Proszę bardzo. - Mówi zadowolony głos męski, kiedy zamek ustępuje, a ciężkie, drewniane drzwi domu nr 510 otwierają się z ponurym zgrzytaniem dawno nieoliwionych zawiasów. Najpierw do środka wchodzi trzech policjantów, a zaraz za nimi grupka ciekawskich sąsiadów podążająca za siwym mężczyzną o potężnej posturze i w okularach o grubych szkłach.
W świetle służbowych latarek, którymi funkcjonariusze rozjaśniają mrok, wnętrze sprawia wrażenie dawno opuszczonego. To nikogo nie zaskakuje, bo jak powszechnie wiadomo, ostatnim lokatorem domu numer 510 był tajemniczy odludek zajmujący się alchemią, który zniknął bez śladu pod koniec lat osiemdziesiątych. Dochodzenie wszczęte na przełomie wieków przez przedsiębiorcę potencjalnie zainteresowanego lokalem wykazało, że dalecy krewni oficjalnego właściciela żyją w stanie Chihuahua, ale nie są w ogóle zainteresowani przejęciem ani sprzedażą posiadłości i dlatego dom numer 510 stał przez lata pusty i nieużywany. Jednak sąsiedzi skarżyli się wielokrotnie na wydobywające się z niego nieprzyjemne zapachy i hałasy, dziwne szurania, chrobotania i odgłosy przesuwania mebli. Najbardziej niezadowolony z takiego stanu rzeczy był Juventino Mendoza, krótkowzroczny emeryt potężnej postury, który nie ustawał w wysiłkach i stale podejmował próby ustalenia, co tak na prawdę dzieje się w domu numer 510.
Po długich staraniach udało mu się przekupić sierżanta z pobliskiego komisariatu, który pod pretekstem błyskawicznej inspekcji antyterrorystycznej zgodził się komisyjnie otworzyć drzwi i zajrzeć do środka. Teraz, członkowie grupy eksploracyjnej złożonej z policjantów i sąsiadów pod nieformalnym przywództwem Juventino Mendozy rozglądają się po otoczeniu. Wszystkie rekwizyty są stare i sprawiają wrażenie od lat nieruszanych, płaskie powierzchnie pokrywa gruba i równa warstwa kurzu, a z narożników zwisają gęste pajęczyny. Ściany zdobią pożółkłe arkusze z nadrukami niezrozumiałych wzorów i symboli oraz suche na wiór wiechcie ziół, które pod najlżejszym dotykiem rozpadają się w proch. Półki regałów zajmują rzędy grubych ksiąg o złoconych grzbietach, przeważają wśród nich opasłe, łacińskie tomy o tematyce masońskiej i hermetycznej, ale jest także kilka tanich wydań amerykańskich powieści z gatunku urban fantasy. Pośrodku, na drewnianym stole stoją sczerniałe palniki, flakony na których ściankach dawno wyparowane odczynniki zostawiły brudny osad oraz inne, tajemnicze akcesoria przydatne do uprawiania magii.
- Nie ma żadnych duchów w tej rupieciarni! - Oznajmia sierżant Pérez i kicha, a zaraz po nim kichają jego dwaj podkomendni. - Fałszywy alarm, nic tu nie straszy, idziemy stąd! I niech państwo lepiej przestaną palić zielsko! - Sierżant grozi palcem i poucza oburzonych sąsiadów, którzy chcieliby jeszcze pobuszować w opuszczonym domu numer 510. Zwłaszcza Juventino Mendoza, poprawia okulary na nosie, przysuwa go do różnych przedmiotów i węszy podejrzliwie, licząc na to, że znajdzie dowody na działalność sił nieczystych. Ale sierżant Pérez chwyta go za ramię i łagodnie, ale stanowczo kieruje go w stronę wyjścia, w ślad za resztą sąsiadów, którzy są już na zewnątrz. Ciężkie drzwi zamykają się ze zgrzytaniem zawiasów i słychać, jak policyjny wytrych obraca się w zamku. Funkcjonariusze i sąsiedzi stoją jeszcze chwilę rozprawiając o prawie spadkowym, złośliwych duchach i cholernych krasnoludkach, a kiedy odchodzą i echa kroków intruzów najpierw oddalają się, a potem milkną w głębi ulicy, w domu numer 510 wszystko ożywa.
Z kątów, szpar i zamaskowanych kryjówek w ścianach i pod podłogą wybiegają zastępy pracowitych skrzatów. Od razu zaczynają się krzątać i kiedy jedne z nich zagrabiają rozsypany wcześniej kurz do torebek i składają starannie pajęczyny, inne znoszą części, z których sprawnie montują szklano-alumniową konstrukcję. W ciągu kilku minut, w porzuconym warsztacie średniowiecznego alchemika powstaje nowoczesne laboratorium. Na znak dany przez jednego ze skrzatów, po krótkim rozruchu wstępnym, chemiczna maszyneria zaczyna działać pełną parą, wytwarzając biały proszek, który zsypuje się do kuwet umieszczonych na końcu linii produkcyjnej. Skrzaty opróżniają zawartość kuwet do wielkiej skrzyni i kiedy ta jest już pełna, jak spod ziemi wyrasta potężny troll. Olbrzym nadyma się zginając w pasie, podrywa ją i niesie na zaplecze, gdzie roi się od rusałek, które ważą i porcjują biały proszek, a ich małe, szybkie paluszki pakują go w równe brykiety.
Niewidzialny mężczyzna stoi odwrócony plecami i przez szpary w drewnianych okiennicach obserwuje cienie tańczące na ulicy. Paląc niewidzialnego papierosa za niewidzialnym papierosem rozważa powagę sytuacji w jakiej się znalazł. Już od ponad czterystu lat mieszka pod numerem 510 i przeżył wiele pokoleń mniej lub bardziej dokuczliwych sąsiadów, ale takiej mendy jak Mendoza nie pamięta. Kiedy pod koniec ubiegłego wieku udało mu się odkryć kamień filozoficzny, Alchemik dokonał chwilowej transsubstancjacji w ciało astralne, osiągnął niemal całkowitą niewidzialność i mógł nareszcie zniknąć z pola widzenia wścibskich ludzi. Od tego czasu starał się jak mógł nikomu nie wchodzić w drogę ani nie zwracać na siebie uwagi, ale jego nielegalna, alchemiczna fabryka amfetaminy okazała się być solą w oku i utrapieniem sąsiadów, a w szczególności przewrażliwionego Juventino Mendozy, którego zdaniem siły nieczyste rozpanoszyły się za zamkniętymi okiennicami domu numer 510. Ten upierdliwy okultysta amator, słabo widzący i żyjący w świecie urojeń, rozwinął na tym punkcie wielką obsesję, powołał do życia sąsiedzką komisję badania zjawisk nadprzyrodzonych i nieustannie zatruwał Mistrzowi życie duchowe swoimi metafizycznymi eksperymentami. Nic nimi nie wskórał, jednak Alchemika najzwyczajniej w świecie męczyły zalewające go lawinowo niezawodne rzekomo zaklęcia i symbole ochronne, święte obrazki i nocne bzyczenie aparatury do wykrywania ektoplazmy; te ciągłe nękające najścia egzorcystów kropiących fasadę wodą święconą czy profesjonalnych szamanów i czarowników sprowadzanych z Catemaco w Veracruz, aby palić pod oknami zioła, walić w bębny i odczyniać uroki przy użyciu innych, zabobonnych metod.
Ale teraz ten półślepy, nawiedzony łowca duchów sprowadził tutaj policję federalną, a to już niechybnie pociąga za sobą zbyt duże ryzyko. Alchemik umie sobie radzić z demonami i nie boi się zagrożeń ze strony istot z innych wymiarów, ale pomny swoich wcześniejszych doświadczeń, w stosunku do władzy czuje słuszny respekt. Nieciekawie pod tym względem zrobiło się już w Sumerze, w Egipcie też nie miał lekko i musiał unikać kapłanów fanatycznie wiernych kilku dynastiom faraonów, a w XVI wieku ledwo uszedł z życiem, kiedy hiszpańska Inkwizycja chciała go spalić na stosie. Udało mu się wtedy uciec z sali tortur, ale od tego czasu był bardzo ostrożny i nie lubił podejmować niepotrzebnego ryzyka, a kwestie bezpieczeństwa stawiał zawsze na pierwszym miejscu. Zauważał teraz, że w Meksyku AD 2020, jeszcze bardziej niż niepożądane wizyty funkcjonariuszy kręcących się po laboratorium, niebezpieczne dla jego interesów byłoby zainteresowanie karteli narkotykowych, które mają swoje wtyczki w policji i wiele by dały, aby wykryć skąd pochodzi krystalicznie czysty towar wprowadzany przez Alchemika w niewidzialny sposób na rynek.
Zapalając kolejnego niewidzialnego papierosa, Mistrz ze smutkiem stwierdza, że sytuacja staje się coraz bardziej nieciekawa. Rozważaną już wcześniej opcję przeprowadzki za miasto odrzucał ze względów praktycznych, myślał też o tym, aby dla odwrócenia uwagi wścibskich sąsiadów organizować dywersyjne zjawiska o charakterze religijnym. Jednak po konsultacji ze szklaną kulą uznał, że pokazowe cuda i sfabrykowane objawienia tylko by pogorszyły sprawy. Ściągające tłumy emerytów i inwalidów składających kwiaty, palących świece i śpiewających przez całą dobę religijne pieśni, okazałyby się na dłuższą metę jeszcze gorsze niż ezoterycznie nieudolne podsrywanie w wykonaniu wrednego sąsiada.
Za oknem przesuwają się cienie, które Mistrz obserwuje zaciągając się niewidzialnym dymem. Wie, że potrzebuje przede wszystkim spokoju, jakże niezbędnego mu do pracy alchemicznej i że musi odizolować się od wścibskich sąsiadów podjudzanych przez nawiedzonego Mendozę. Widząc, że ten zawzięty typ nie odpuści i że dalsze paranie się naukami tajemnymi w domu numer 510 staje się coraz bardziej ryzykowne, Alchemik postanawia skończyć z tym wszystkim, zwinąć interes i zniknąć na dobre.
Gasi papierosa i zwołuje wszystkie swoje sługi, które zbierają się wokół niego i patrzą ufnie w twarz swojego Mistrza. On daje każdemu po kapsułce, jedynie na wielkiej łapie trolla kładzie potrójną dawkę, a po chwili namysłu, dorzuca mu jeszcze pół garści czerwonych pigułek. Na dany przez Mistrza znak, wszyscy pracownicy laboratorium rozgryzają je i łykają ich zawartość. Rusałki padają od razu, ich zwiotczałe nogi nie dają rady utrzymać w pionie eterycznych ciałek i uginają się, zanim jeszcze zawartość kapsułek zdąży się dobrze rozprowadzić w bladych żyłach. Chwilę po nich lądują na drewnianej podłodze wijąc się w konwulsyjnych drgawkach boleśnie powykręcane skrzaty. Tylko potężny troll chwieje się, zatacza i długo nie chce poddać działaniu trucizny, ale w końcu też jej ulega i pada na stół, roztrzaskując przy tym przyrządy laboratoryjne.
Alchemik polewa piętrzący się przed nim stos zwłok magiczną benzyną z kanistra i podkłada ogień, który iskrząc kolorowo pełza powoli zajmując cały warsztat. Mistrz stoi chwilę i patrzy jak płomienie pożerają dorobek ostatnich czterystu lat prac alchemicznych, rozmyślając o tym, dokąd powinien się teraz udać. Znajomy, którego nie widział od wieków, pisze mu w listach, że na Jamajce jest fajnie i panuje zdecydowanie większa tolerancja dla voodoo. Inną opcją, którą Mistrz rozważał od kilkuset lat, jest rzucić to wszystko, przeprowadzić się do Panamy i zająć się tym, o czym zawsze marzył, czyli pisaniem powieści grozy i urban fantasy oraz scenariuszy do gier. Kiedy w domu numer 510 robi się gorąco nie do wytrzymania, Alchemik odkłada kontemplację swoich dalszych losów na później. Słysząc zbliżające się syreny straży pożarnej wychodzi na zawsze z płonącego domu, w którym spędził ostatnie cztery wieki życia. Zabiera tylko saszetkę z dolarami; oszczędności, które zgromadził w banku na Wyspach Kokosowych pozwolą mu na kupienie wszystkiego, co potrzebne i umożliwią dostatnie życie przez kilka lat, czy to w Panamie czy na Jamajce. Kiedy jest już na ulicy widzi, jak w jego stronę biegną z wiadrami wody jego byli już sąsiedzi. Mistrz nie potrafi się powstrzymać od popełnienia drobnej złośliwości i podstawia niewidzialną nogę Mendozie, a ten leci jak długi na judaszowską twarz i rozbija ją o kamienne schody.
Zamroczony uderzeniem okultysta leży na ziemi i widzi rozmazane plamy światła, wirujące gwiazdy i powoli nabierające ostrości skórzane ciżemki Alchemika, który w celu podrażnienia paranoi upierdliwego sąsiada unosi nieco pelerynę-niewidkę i tuż przed nosem Juventino Mendozy z namaszczeniem rozdeptuje na bruku jego okulary o grubych szkłach, po czym archaiczne obuwie znika w ciemnościach nocy.