Szałwiowy wieczór
Panuje półmrok, leniwie przewalają się gęste chmury dymu, tłuste plamy światła pełzają po ścianach i ludziach, ktoś tam chyba gdzieś, bardzo daleko stąd, jakieś drzwi do przedpokoju otwiera i wlewa się żółtego. Sebastian Skontry leży nieruchomo w fotelu i widzi to bez patrzenia spomiędzy zamkniętych powiek, a dodatkowo wyraźnie czuje wszystko nosem i szeroko otwartymi porami wibrującej skóry. W uszach ma słuchawki, w których przestała grać muzyka, ale brak mu sił aby dotknąć przycisku Play na ekranie leżącego obok telefonu i dlatego słyszy wszystko, co się dzieje dookoła chociaż niewyraźnie i jakby przez długą rurę prowadzącą głęboko pod dna oceanów.
Na kanapie naprzeciwko niego siedzą dwie egzotyczne blondynki o bladej skórze i trudnej do odgadnięcia narodowości, rozmawiające w nieznanym mu języku - może jest to jakiś islandzki albo jakiś polski czy estoński - zastanawia się Sebastian Skontry, który nie rozumie ani słowa z ich szemranego, przerywanego sykami i ćwierknięciami dialogu. Albo tak mu się tylko na początku zdawało, bo im dłużej studiuje ich rozmywające się twarze, im wyraźniej czyta z ruchu ich falujących warg i języków pojawiających się nagle między zębami, tym więcej i lepiej zaczyna rozumieć z tego co się dzieje, aż w końcu widzi wyraźnie jak na dłoni o czym one rozmawiają i zdaje sobie sprawę, że to jedna drugiej opowiada film, jaki chciałaby nakręcić. Ponieważ nauka obcego języka, zajęła Sebastianowi Skontremu niecałe pół minuty, czuje się teraz jak w kinie, do którego dotarł z opóźnieniem i stracił przez to początek, ale szybko wyłapuje o co chodzi. Teraz siedzi, a właściwie leży już wygodnie w ciemnościach i ogląda z zainteresowaniem projektowany film, który na imprezie u Grubego Gringo młoda kobieta opowiada znajomej w nieznanym języku pomagając sobie niezwykle sugestywnymi gestami rąk, jak się okazuje doskonale wyjaśniającymi dosłownie wszystko i to z najdrobniejszymi szczegółami, do tego precyzyjniej i bardziej obrazowo niż najlepszy poeta zdołałby kiedykolwiek wyrazić słowami:
… i to wiesz jest taki co nie jakby trochę czarny kryminał i cyberthriller w postpunkowym stylu neonoir, jest wieczór i wisi grafitowe niebo bez chmur, duże miasto, świecą neony, trochę pada i te neony się tak wiesz odbijają od tych kałuż i kropli na witrynach sklepów, w których mocno świecą lampy i na ich tle odcinają się sylwetki ludzi spieszących przed siebie w różnych kierunkach. Kamera pokazuje różne przebitki z różnych ulic tej samej dzielnicy, po której wędrują różni ludzie, pozornie nie ma w tym żadnego ładu, wygląda to jak mrówki biegające po lesie, ale widać jak co jakiś czas ktoś z tych młodych w większości mężczyzn, choć nie brakuje wśród nich starców, kobiet oraz dzieci, którzy w pewnym momencie przystają nagle jak zamurowani i wpatrzeni w coś, albo bez żadnego wyraźnego powodu zawracają w miejscu lub też klnąc pod nosem nieudolnie symulują zimną obojętność skręcając za najbliższym rogiem. Przykuwa to czujny wzrok i zastanawia młodego inspektora policji Adama Kądmona odbywającego praktyki w rozdzielni obrazu z kamer monitoringu miejskiego, który z nieodłącznym tekturowym kubkiem kawy obserwuje bacznie na wielu ekranach jednocześnie, co się dzieje w różnych punktach podległego mu rejonu. Zaintrygowany zauważonym zjawiskiem inspektor ubiera się w płaszcz, zakłada kapelusz i wychodzi na deszcz, albo raczej mżawkę i czarnym, nieoznakowanym samochodem jedzie do starej i zrujnowanej kamienicy, w której pali się jedno słabe, bladoniebieskie światło w oknie na szóstym piętrze na rogu. Inspektor Adam Kądmon wspina się po ciemnych i niepewnych schodach do mieszkania, które zajmuje autystyczny haker i geniusz komputerowy Wolfgang Amadeusz Kraftwerk. Jak można wywnioskować z prowadzonej przez zagraniczne dziewczęta rozmowy Wolfgang jest Kądmonowi winien jakąś przysługę i teraz niechętnie, ale jednak zgadza się spełnić jego prośbę, a może bardziej jest to nakaz. Inspektor podaje mu pendrive’a z danymi zebranymi do analizy, na ich podstawie geniusz Kraftwerk wykonuje cyfrowe modele nagranych postaci i nanosi je na trójwymiarową mapę miasta, a następnie wykorzystuje potęgę procesorów wojskowego superkomputera ukrytego w bunkrze pod górami otaczającymi Karachi, do którego się włamuje, aby dokonać na nim stosownych obliczeń. Kiedy Inspektor Kądmon kończy dopijać kolejną kawę, Kraftwerk ma już wyrenderowany pełen obraz sytuacji dzięki zasobom armii pakistańskiej w całkiem przyzwoitej jakości i na którym widać, że tuż przed nagłą zmianą zachowania, wszyscy mieli wzrok skierowany w jakiś punkt. Za pomocą triangulacji satelitarnej i skomplikowanych wzorów matematycznych sztucznej inteligencji udaje się ustalić, że punkt ten umieszczony jest tuż ponad jednym z wieżowców. Kądmon rzuca niedopitą kawę i z rozwianymi połami płaszcza pędzi tam natychmiast, oczywiście przez mocniej lejący teraz deszcz, jak szalony wbiega po schodach, żeby ustalić, że na dachu stoi latarnia w formie gwiazdy świecącej czerwonym światłem przerywanym. Tutaj zaczyna się robić taki bardziej spiskowy suspens i thriller psychologiczny wiesz o zboczeńcach, psychopatach i niebezpiecznych kultach. Stojący w deszczu na dachu inspektor Adam Kądmon patrzy na miasto i zaczyna podejrzewać, że wpadł na trop groźnej sekty komunistyczno-masońsko-satanistycznej, która zdalnie hipnotyzuje ludzi i być może Świątynia Szatana nie bije w dzwony, tylko wzywa wiernych na czarną mszę nadając z dachu sygnały świetlne, co jednak w ogóle nie wyjaśnia dziwnego zachowania przechodniów. Jego podejrzenia wydają się potwierdzać zeznania sąsiada z dołu, niejasnego i nieostrego, orientalnego typa Szanghaj Checka, który opowiada Kądmonowi, że dawniej mieszkał tutaj, działał i zmarł miejscowy aktywista międzynarodówki, zatwardziały stalinista i wybitny, choć niedoceniany przez współczesnych, teoretyk marksizmu dialektycznego, którego duch błąka się po dachu próbując nadawać sygnały do pozostałych przy życiu towarzyszy. I wtedy wiesz, myśli widz, że to się robi taki już prawdziwy horror o zjawiskach nadprzyrodzonych i młody inspektor ścigający zwykłych przestępców będzie musiał stawić czoła i zmierzyć się z siłami ciemności, wiesz walczyć na dachu z duchem starego komucha co nie i tak dalej, wtedy jednak okazuje się, że to jest fałszywy trop, kiedy podejrzany Szanghaj Check snuje swoją mętną opowieść o ateistycznej zjawie włączającej nocami czerwoną latarnię z przekazem nawołującym poststalinowskich niedobitków, wzrok inspektora Kądmona pada na mocno zniszczone drzwi po drugiej stronie korytarza i kiedy właśnie ma zapytać o nie niejasnego Chińczyka, wyskakuje zza nich dwóch czarno odzianych dryblasów w kominiarkach i rzucają się na Kądmona, który postanawia tanio swojej skóry nie sprzedać i zaczyna się tutaj wiesz taki szybki i brutalny film akcji ze scenami sztuk walki i parcoursu, to znaczy Kądmon i ci dwaj zaczynają się napierniczać na klatce schodowej, skaczą jak małpy, biegają po ścianach, rzucają doniczkami, łamią poręcze i tak dalej wiesz, aż w końcu jak już doszczętnie jest wszystko tam na klatce zniszczone i zdewastowane, wtedy Kądmonowi udaje się wyciągnąć z kieszeni płaszcza odznakę policjanta i z mieszkania za zniszczonymi drzwiami wychodzi inny inspektor, Blank Prync ze swoją policyjną odznaką i wyjaśnia Kądmonowi, że właśnie doszło w tym mieszkaniu do zatrzymania groźnego dilera i poety Czesława Miltona. Blank Prync i inspektor Kądmon podejmują współpracę i przeprowadzają błyskawiczne śledztwo, które pozwala rozwikłać zagadkę czerwonej latarni. Jak ustalają, tuż przed swoim zatrzymaniem, kiedy tylko policyjny taran wywalił mu drzwi, ale dosłownie sekundy zanim został powalony na ziemię przez dwóch dryblasów, zakuty w kajdanki i wyprowadzony w czarnym worku narzuconym na głowę, Czesław Milton uderzeniem w gong zdołał powiadomić pozostającego z nim w zmowie Szanghaj Czecka, który przez pociągnięcie sznurka uruchomił umieszczony na dachu sygnał ostrzegawczy dla wszystkich stałych i wiernych klientów rozpoetyzowanego dilera, którzy zmierzając w jego stronę mogli już z daleka dostrzec czerwoną gwiazdę migoczącą ostrzeżenie dla wtajemniczonych, że Czesław Milton wpadł, a w jego mieszkaniu policja urządziła kocioł i wtedy wiesz dwaj inspektorzy, zbiegają szybko po schodach, ale nieostrego Chińczyka już tam oczywiście nie ma, ulotnił się jak kamfora wykorzystując zamieszanie i demolkę na klatce...
Zakończenia filmu nie jest dane jednak Sebastianowi Skontremu obejrzeć, ponieważ w ciągu niecałej pół minuty ulega zmianie skład chemiczny jego krwi, czar pryska, a on sam traci cudowną moc i przestaje rozumieć, co mówią do siebie cudzoziemki. Teraz gesty rąk głównej narratorki wydają mu się wulgarną i bezładną miotaniną, a wszystko dookoła przestaje być takie fascynująco dziwne jak było podczas seansu i staje się na powrót zwyczajne, choć nieco rozmyte i zatopione w pływających w półmroku gęstych chmurach dymu i tłustych plamach świateł pełzających po ścianach. Sebastian Skontry zdaje sobie sprawę, że jest tylko fikcyjną postacią poddaną działaniu substancji psychodelicznej, której efekty szybko przemijają, w głębinach jego duszy wzbiera żal za magią kina i doświadcza lekko gniotącego uczucia niedopasowania do powierzchownej rzeczywistości, takiej jaka jest i która mimo wszystko wydaje mu się zabawną igraszką bez żadnego specjalnego znaczenia czy puenty dającej do myślenia.