Spotkanie
Jest piękne, listopadowe popołudnie, żółte plamy słońca rozlewają się na ekranie i pan Víctor, emerytowany urzędnik bankowy wstaje, aby zaciągnąć kotary. Za niecałe pół godziny rozpocznie się ostatni mecz przedostatniej kolejki ligi meksykańskiej, który będzie miał kluczowy, choć nie ostatecznie rozstrzygający, wpływ na końcowy układ tabeli. Na stadionie zwanym pieszczotliwie Kolosem z Santa Úrsula, stołeczny Club América podejmuje Tigres Monterrey. Eksperci w studio już analizują składy obu drużyn i zapowiadają spotkanie w sposób tak emocjonujący, że ich nastrój podniecenia udziela się panu Víctorowi i nabiera on ochoty na piwo:
- Zaraz wracam - mówi do żony, która stoi w kuchni przy oknie i kroi na kawałki nopales.
Kwadrans później, kiedy w siatce przyjemnie pobrzękują butelki, a niosący je pan Víctor spokojnym krokiem wraca ze sklepu, w pozornie niegroźnej sytuacji wyrasta jak spod ziemi i staje na jego drodze dziwna postać lalkowatej staruszki sięgającej mu do połowy uda. Zwinna babina zaczyna tańczyć przed nim wyzywająco i choć z początku pan Víctor jest tym widokiem nawet rozbawiony, pamięta jednak o rozpoczynającym się meczu i nie chce, żeby się piwo zagrzało, dlatego uśmiecha się grzecznie i zdecydowanie rusza do przodu. Mikra starowinka nie przerywając wirowania przesuwa się równo z nim i zastępuje mu drogę. Nieco skonsternowany pan Víctor stara się obejść ją z drugiej strony, jednak ona zuchwale wyprzedza jego ruch i staje przed nim, aby kręcić się w kółko i jak żywe srebro uporczywie blokować mu przejście. Pan Víctor, który grał kiedyś nieco w piłkę w amatorskiej drużynie przyzakładowej, postanawia wykorzystać swoją przewagę w wyszkoleniu technicznym i podejmuje próbę minięcia dziwnej postaci szybkim zwodem. Nie udaje mu się ta sztuczka i choć ponawia próby z prawej i z lewej, z podskoku i nagłego zwrotu, a nawet nożycami, ona zdaje się czytać w jego myślach i zawsze jest szybsza, zawsze jest tam, gdzie pan Víctor dostrzega szansę na to, aby się przemknąć. Pomimo karłowatej postury staruszkowata lalka jest zbyt wysoka, aby mógł ponad nią przeskoczyć, ani też nie chce pan Víctor zmiażdżyć jej w brutalnym starciu, dlatego wdając się w morderczy pojedynek sam na sam kiwa się z nią, coraz szybciej i szybciej. Jego oponentka nie odpuszcza, a wręcz hardzieje i nieustępliwie zastawia się drobnym ciałem, jak rasowy obrońca w polu karnym. Rosnące tempo szalonego dryblingu okazuje się zbyt wysokie i panu Víctorowi robi się ciemno przed oczami. Wyczerpany trudami tego spotkania wbija zdumiony wzrok w rozgwieżdżony tunel i upada twarzą w przepaść. Toczące się butelki grzechoczą złowieszczo na betonie, a niezmachana tańcem leciwa zawodniczka nachyla się ku niemu i wydymając blade policzki odgwizduje gwizdkiem w kształcie trupiej czaszki dwa długie sygnały dźwiękowe.
Kiedy lekarz kończy wypisywać akt zgonu, a karawan zabiera do kostnicy zwłoki pana Víctora, jego żona ociera fartuchem łzy z kącików i zwierza się sąsiadce:
- ... mój Víctor wyszedł tylko po piwo na mecz i kiedy już z nim wracał, ja to widziałam wszystko dobrze, bo stałam, proszę pani, przy oknie w kuchni i kroiłam nopales, on szedł tak normalnie z tym piwem, wyglądał na szczęśliwego, bo wie pani, mecz się właśnie miał zacząć, jego Club América z kimś tam, Puebla czy Guadalajara, kiedy nagle, jak go coś nie skręci, proszę pani, wygiął się wtedy straszliwie, jakby w trudnej pozycji składał się do strzału z powietrza, nóż wypadł mi z ręki i wbił się w podłogę, ale zanim zdążyłam krzyknąć, on już leżał sztywny z twarzą w ziemi...
I znowu wybucha głośnym szlochem, a z jakiegoś otwartego w pobliżu okna dobiega donośny dźwięk gwizdka sędziego rozpoczynającego drugą połowę spotkania América-Tigres. Rozgrywany w słoneczne, niedzielne popołudnie pojedynek zakończy się zwycięstwem (3:1) gospodarzy, którzy uplasują się na drugim miejscu w tabeli, jednocześnie spychając zespół z Monterrey na pozycję szóstą.