Sekret wielebnego

Sekret wielebnego

Wielebny Rodrigo Rigoberto Robles Ramírez, proboszcz parafii w dzielnicy San Cosme, to jest taki fajny ksiądz. Młody, bardzo przystojny mężczyzna, który pięknie śpiewa akompaniując sobie na ukulele, jest kochany przez dzieci, ubóstwiany przez młodzież i adorowany przez starsze panie. Gdyby jednak urzeczeni jego charyzmą parafianie poznali ciemną stronę swojego duszpasterza i odkryli postępki, które ksiądz Rodrigo wyrabia nocami, byliby w takim szoku, że większość z nich uznałaby, że to najzwyczajniej w świecie jest niemożliwe i zanim jeszcze pojawią się wścibscy reporterzy, należy zorganizować w intencji proboszcza pikietę z poparciem.

Samemu księdzu Rodrigo jego własne występne uczynki wydają się czasem niezrozumiałe i odrażające do tego stopnia, że chciałby z nimi raz na zawsze skończyć. Bywa, że doskwiera mu trudne do zniesienia poczucie wstydu i dręczą go nie dające mu spać wyrzuty sumienia. Jednak kiedy minie faza skrupułów i rozterek moralnych, okazuje się, że o wiele silniejsze uczucia budzą w nim łechtające wspomnienia tego, co robił w te szalone noce, a jego obsesyjne myśli znowu zaczynają krążyć po orbitach zakazanych tematów.

Należy zaznaczyć, że Wielebny Rodrigo Rigoberto Robles Ramírez jest człowiekiem i jak każdy ksiądz i człowiek, ma prawo odczuwać niewytłumaczalne i wstydliwe potrzeby oraz niewiadomego pochodzenia wewnętrzne nakazy, od których trudno mu jest się uwolnić. Najintensywniejsze epizody przydarzają mu się najczęściej po zmierzchu, kiedy gosposia skończyła myć naczynia po kolacji i poszła z Bogiem spać do swojego pokoju. Pozorując wieczorne chwile duchowych refleksji przy kieliszku koniaku i z tomem poezji Hölderlina w dłoni, ksiądz Rodrigo czeka u siebie, aż María odmówi pacierz i zacznie chrapać. Sam w tym czasie sięga po butelkę Martell Chanteloup dla odwagi, ale zamiast zagłębiać się w mistrzowskie strofy najbardziej niemieckiego z Niemców, duchowny wbrew własnej wolnej woli, jakby sterowany czarcią ręką, puszcza muzykę i stopniowo budując nastrój przygotowuje się do wyjścia. Ściąga przez głowę sutannę i staje nago przed lustrem. Przez chwilę przykłada do skóry wyjęte z szuflady różne niezbyt święte obrazki, jakby przymierzając się do tatuażu, po czym chowa je głęboko do teczki z archiwalną dokumentacją remontu dzwonnicy. Następnie nakłada obuwie sportowe, spodnie o szerokich nogawkach, bluzę z kapturem i czapkę z daszkiem spod którego prawie nie widać jego ostro zarumienionej twarzy. Płonący czerwono i gorący jak żelazko rumieniec jest oznaką szalejącej w duszy księdza burzy emocji, jednoczesnego podgryzania przez wstyd i o niebo silniejszych łaskotek podniecenia. Aby uniknąć skrzypiącej podłogi w przedpokoju ksiądz Rodrigo sprawnie wymyka się przez okno parterowej plebanii i ze słuchawkami na uszach zanurza się w mrokach uśpionej dzielnicy.

Słuchając dla inspiracji polskiego rapu i unikając podejrzliwego wzroku świadków krąży po ciemnych ulicach San Cosme w poszukiwaniu dogodnej sposobności. Kiedy wreszcie coś przykuje jego uwagę, wielebny kręci się niespokojnie przez chwilę prowadząc sam ze sobą, w sobie i o sobie ostry konflikt wewnętrzny, który jednak zawsze przegrywa. Podbiega wówczas i staje w rozkroku twarzą do muru, rozgląda się szybko w obie strony, aby upewnić się, że nikt nie patrzy i wsadza rękę do kieszeni. Wyjętą puszką sprayu w ciągu kilkunastu sekund składa na murze swój podpis nocnego, undergroundowego artysty wizualnego, po czym z walącym sercem rzuca się do ucieczki.

Swoją niemal całonocną przygodę kontynuuje aż do wyczerpania farby, kiwając się we wszystkie strony jak plastelinowy orangutan włóczy się ulicami i smaruje po murach nieudolne graffiti. Kiedy nad ranem dociera na swoją plebanię, ma pobrudzone farbą palce i śmierdzi od niego rozpuszczalnikiem, a na sumieniu ciężko zalegają mu plamy występków popełnionych tej nocy. I czasem nawet ma tego dość i szczerze planuje skruchę. Wydaje się nie rozumieć w takich chwilach, co też w ogóle mógł w tym widzieć pociągającego, a kiedy w dzień, jako zwyczajnemu i szanowanemu proboszczowi parafii w dzielnicy San Cosme zdarza się przejeżdżać obok swoich “dzieł”, doskonale wtedy udaje sam przed sobą, że nie ma z tym nic wspólnego, a nawet jest nimi zdegustowany i głośno wyraża swoje oburzenie kłującą jego oczy szpetotą pobazgranych elewacji. Niestety natura ludzka jest ułomna i zbyt łatwo ulega przemożnym pokusom. Księdzu Rodrigo nie udaje się wytrzymać dłużej niż kilka dni i pewnego wieczoru, kiedy w oczekiwaniu aż María poda kolację leży u siebie w pokoju na tapczanie i słucha głośno polskiego rapu, diabeł podstępnie zakrada się, kładzie obok niego i zaczyna sączyć do jego duszy trudne do zignorowania wspomnienia przyjemności, jaka towarzyszyła uprawianiu jego wstrętnego, brudnego, nielegalnego procederu. I wielebny wie, że jeśli nie zatrzymają go siłą, to będzie musiał to zrobić, a później będzie to robił nadal, znowu i znowu i znowu.

Free Web Hosting