Pierre

Niedźwiedź dachowy

Na płaskim dachu domu położonego przy ulicy Nuevo León mieszka czarny niedźwiedź imieniem Pierre.

- Skąd niedźwiedź na dachu? - zapytacie.

Ano, taka moda. Dawniej, podmiejscy bogacze trzymali na dachach wyrośnięte kundle. Z czasem ustąpiły one miejsca owczarkom różnych nacji. Później przyszła kolej na psy obronne w rodzaju dobermanów i rottweilerów stopniowo wymienianych na pitbulle i inne rasy o groźnym wyglądzie coraz bardziej zmutowanych bestii. Obecnie jednak także i one znajdują się w odwrocie, wypierane przez zyskujące na popularności niedźwiedzie dachowe. Dlatego kiedy Vásquezowie z naprzeciwka sprawili sobie mastiffa syberyjskiego, Valenzuelowie porzucili wstępne plany zakupu jeszcze większego doga pusztuńskiego i na prowokację sąsiadów odpowiedzieli sprowadzonym z Alaski szczeniem niedźwiedzia czarnego.

Obecnie, podrośnięty już Pierre mieszka na dachu u pana Vicente Valenzueli, właściciela dużego i dobrze prosperującego sklepu z mięsem. Rolą Pierre’a jest zaspokajanie fanaberii oraz podnoszenie prestiżu i poczucia bezpieczeństwa swojego właściciela. Imponującej postury niedźwiedź trzymany na kawałku płaskiego dachu ma za zadanie okazać wyższość nad sąsiadami oraz odstraszać swoją obecnością potencjalnych złodziei. Do jego obowiązków stróża należy ciężko przemieszczać wielką masę kosmatego ciała, groźnie wyglądać, a od czasu do czasu stawać na tylnych łapach i wydawać z siebie porykiwania, nie za głośne jednak, żeby nie przeszkadzać Valenzuelom oglądającym piętro niżej telewizję.

Czy jest szczęśliwy?

- Źle tutaj nie jest, na tym dachu - Pierre wydaje się sprawiać wrażenie zadowolonego i po raz kolejny powtarza wyliczankę korzyści. U Valenzueli ma wszystko, czego niedźwiedziowi potrzeba: własną budkę, w której może się schować, kiedy mu przyjdzie na to ochota, codzienną miskę niedźwiedziego żarcia plus dodatkowy bonus motywacyjny w postaci 250g miodu wydawany w każdą niedzielę, a także raz na kwartał odrobaczanie i profesjonalne czyszczenie futra. Do gwarantowanych świadczeń socjalnych dochodzi komfort stabilizacji, ponieważ u Valenzuelów na dachu Pierre nie musi się stale martwić, że zostanie obity, bo zrywając poziomki wlazł na terytorium innego niedźwiedzia, albo że z rana rzuci się na niego sfora psów, a podczas panicznej ucieczki jakiś myśliwy strzeli mu w plecy. Jednak patrząc z innej perspektywy, mógłby się ktoś wykłócać, Pierre jest trzymany na dachu wbrew własnej woli, musi się dostosować do różnych niewygód i ograniczeń, musi znosić ucisk, tłamszenie, upokorzenia. Na próby zasiania tego typu rozterek w jego duszy, Pierre odpowiada, nieco chyba mijając się z tematem, że przecież i tak w cyrku byłoby o wiele gorzej.

- W cyrku wszyscy mają przejebane - uważa, a jego przekonanie wiąże się mocno z pewnym wydarzeniem z przeszłości.

W młodym wieku Pierre był narwany i miał bardziej buntownicze usposobienie, a wiatr niosący z niezbyt odległych gór zapach pełen magii i tajemnic rozniecał w nim, szczególnie na wiosnę, wolnościowe zapędy. Pobudzony węchowo Pierre chodził wtedy po dachu i niuchał, wdychał go łapczywie odczuwając dziwny, trudny do wytłumaczenia niepokój oraz przenikliwy zew natury, która ciągnęła go z dachu w dzikie góry.

Pewnego dnia zdecydował się uciec. Być może “zdecydował” to za duże słowo, bliżej prawdy byłoby powiedzieć, że wykorzystał nadarzającą się okazję. Kiedy myjąca schody służąca Valenzuelów zostawiła niedomknięte drzwi prowadzące na dach, on wyślizgnął się przez nie niezauważony i zbiegł na dół. Pamięta doskonale te chwile, kiedy wyskoczył na ulicę i pędził przed siebie jak szalony, byle dalej od wielkiego miasta, w stronę ciemnej ściany lasu porastającego górskie zbocza, wiedziony instynktem i coraz wyraźniejszym zapachem igliwia zwilżonego poranną rosą.

Pierwsze dni samotnego zbiega były bardzo trudne. W terenie podmiejskim Pierre żywił się tym, co udało mu się ukraść od ludzi, kiedy dotarł jednak do lasu, zaczęły się problemy z prowiantem i musiał nawet zjeść dwójkę dzieci jadących na rowerach. Z jednej strony las go fascynował i pociągał aurą tajemniczości i swobody, z drugiej udachowiony i od szczeniaka trzymany na domu przy ulicy Nuevo León Pierre nie potrafił sobie w nim sam poradzić, ani nie wiedział, co ma w nim ze sobą zrobić. Na szczęście, udało mu się szybko poznać mieszkające w lesie niedźwiedzie, które pokazały mu jak żyć. Oprócz sposobów zdobywania pożywienia, nauczył się od nich wielu innych myków: pić piwo, palić kręcone z ziół papierosy i słuchać bluesa, szczególnie trafiali w jego czułe punkty John Lee Hooker, wczesny Carlos Santana i podobne klimaty. Za przykładem dzikich niedźwiedzi Pierre spróbował też magicznych grzybów, pod wpływem których zaznał wolności, nabrał szerszego zrozumienia pewnych spraw i wydziergał sobie sokiem z wilczych jagód handpoked tatuaż. I to wtedy Leśni opowiedzieli mu o tym strasznym miejscu, do którego przenigdy nie chciałby trafić.

Skazany niedźwiedź jest tam wprowadzany przez bramę, nad którą, jak nad wrotami piekielnymi wielki, kolorowy napis głosi złowieszcze słowo: CYRK. Stamtąd nie wychodzi żywy nikt, a wielu chętnie by się od razu zabiło, ale nie mają jak. Jedynie nielicznym śmiałkom udaje się uciec i kogoś zagryźć, aby dostąpić przywileju humanitarnego uśpienia przez służby weterynaryjne. Reszta musi egzystować latami w tym pandemonium, gdzie bezwzględna dyscyplina egzekwowana jest przy pomocy rozpalonego żelastwa, a wśród zwierząt stłoczonych na małej przestrzeni panują napięte relacje i rządzą prawa dżungli: starzy gnębią młodych, a ludzie starych. Za to co wieczór, przy oślepiającym świetle reflektorów, w ohydnym smrodzie spoconego tłumu, wśród huku orkiestry i ryku widowni cyrkowe niedźwiedzie muszą wykonywać rowerowe akrobacje, skakać przez płonące obręcze i pomimo depresji, tańczyć w synchronicznym balecie wesołą lambadę.

Przygoda Pierre u Leśnych na gigancie trwała zaledwie tydzień. Don Vicente Valenzuela zorganizował obławę, psy łatwo podjęły trop i sąsiedzka grupa pościgowa sunęła tyralierą przeczesując każdy zakątek lasu. Pierre został schwytany, kiedy na haju, w słuchawkach, z których toczył się blues, buszował w krzakach i niewprawnymi łapskami próbował zrywać owoce lasu. Był tak zaskoczony, że nawet nie stawiał oporu. Dał się pojmać, związać i odstawić z powrotem na dach domu przy ulicy Nuevo León.

Karą zasądzoną za dezercję był miesiąc izolatki o chlebie i wodzie, a wykonanie jej odbyło się w małej kostce z drucianej siatki, w której Pierre nie mógł ani stać, ani leżeć, ani nawet siedzieć, tylko tkwił skulony w dziwnym przykucu, odsłonięty i narażony na słońce, deszcz i pastwę insektów. Kiedy kara dobiegła końca i don Vicente wypuścił go wolno na dach, ten mały kawałek zalanej betonem powierzchni wydał mu się po trzydziestu dniach spędzonych w ciasnocie i bezruchu bezkresną, nieograniczoną przestrzenią, a jego mała budka dająca schronienie przed bezlitosnymi promieniami meksykańskiego słońca jawiła mu się jako bezpieczna, przestronna i elegancka gawra.

Ze sznurków do suszenia bielizny przecinających niebo nad dachem Vicente Valenzuela zwiesił na pociechę samochodowe choinki zapachowe i ostrzegł stanowczym tonem, że jeśli jeszcze raz Pierre spróbuje ucieczki, zostanie ponownie złapany, ale tym razem nie otrzyma szansy powrotu na dach, tylko powędruje prosto do cyrku. Wizja siebie samego, jak w stożkowatej czapce, różowej sukience i ostrym makijażu musi jeździć wokół estrady na trójkołowym rowerku żonglując płonącymi piłeczkami okazała się wystarczająco przerażająca, aby Pierre definitywnie pogodził się z perspektywą dożycia spokojnej starości na płaskim dachu domu, na którym dorastał.

Teraz Pierre z pokorą wykonuje swoje ochroniarskie zadania, chodzi w kółko betonowego kwadratu i porykuje, staje na tylnych łapach albo zbliża się do krawędzi swojego dachu, aby zaznaczyć swoją obecność. Momentami wyciąga szyję i zasysa nosem aromaty niesione przez wiatr. Czasem złapie dobiegającą z gór delikatną nutę zapachu szyszek, mchu i butwiejących kłód mokrego drewna i odżywa wtedy na chwilę cień przedziwnej ciągoty, ale dojrzały Pierre potrafi prędko zdławić cherlawy zew tej przysłowiowej natury zdradziecko ciągnącej niedźwiedzia do lasu. Łatwo odgania nieśmiałe, kapryśne zachcianki o wyrwaniu się stąd i czuje dumę, że czar czystego, górskiego powietrza nie ma już nad nim władzy. To, że obyczaje leśnej cyganerii mogły mu się kiedyś wydawać atrakcyjne, wynikało z tego, że był wtedy przecież taki zielony i nie wiedział jeszcze, co to życie.

- A w lesie jest po prostu głupio - uważa teraz po latach i zrzucając dawne fascynacje na karb młodości i braku doświadczenia życiowego śmieje się pogardliwie ze swojej szczenięcej naiwności. Dzisiaj sam doskonale rozumie, jak wielkim błędem była nielegalnie podjęta ucieczka; błędem, o którym przypominać mu zawsze będzie wstydliwie teraz zakryty przez gęste futro handpoked tatuaż dziergany sokiem wilczych jagód.

Wątły zapach lasu szybko znika na wietrze, podobnie jak rozwiewają się jego prymitywne popędy podszeptujące powrót do natury. Pierre opuszcza parapet i rusza na obchód małego, ale swojego kąta. Odczuwa zadowolenie. Zamiast znosić niewygody i brać udział w dzikiej walce o przetrwanie w lesie, ryzykując do tego dożywociem w cyrkowym piekle, afirmuje beztroskie i dostatnie życie na dachu. Wyraźnie podkreśla, że ten dach, to jest jak najbardziej właściwe miejsce dla niego, a jego pilnowanie jest jak najbardziej normalnym zajęciem dla poważnego niedźwiedzia w jego wieku.

Dni mijają w spokoju, ale raz, pewnego październikowego wieczoru, kiedy Pierre wychyla się przez krawędź dachu i obserwuje ruch na ulicy, ktoś, gdzieś daleko puszcza głośno przy otwartym oknie “The Sky is Crying” w wykonaniu Gary B.B. Colemana. Magia niesionych wiatrem dźwięków urban contemporary soul bluesa porusza drzemiące w głębinach jego duszy pokłady fachowo znieczulonej wrażliwości. Pierre doświadcza przykrego, jesiennego poczucia przemożnej tęsknoty za czymś niewysłowionym, dawno utraconym i zapomnianym, które zakłóca jego starannie wypracowane poczucie zadowolenia z życia na dachu. Osaczają go natrętne wątpliwości, praca dachowego stróża wydaje mu się nagle wstrętna i pozbawiona sensu, a podrażniony Pierre chowa się do swojej budki. Siada w zatęchłym półmroku zastanawiając się po co to wszystko, a potem zwija się na podłodze w kłębek i hibernuje w dziwnym letargu.

Na drugi dzień w południe Vicente Valenzuela musi go z niego siłą wybudzać. Najpierw szturcha, a później srogo okłada kijem, ale dopiero wywrzeszczane do ucha groźby oddania go do cyrku działają na leżącego niedźwiedzia orzeźwiająco. Zgnębiony Pierre wstaje, otrząsa się z bluesa i smutnym rykiem ogłasza powrót do pracy.

Free Web Hosting