Ostatnie chwile jesieni
Wszystko przebiega bardzo szybko. Kiedy wraca ze sklepu, do którego wyszedł po napój gazowany, Gil (jest to zdrobnienie od popularnego imienia Gilberto, nie ma nic wspólnego ze smarkami, ptactwem ani helikopterami) zostaje uprowadzony. Czyjeś ręce łapią go od tyłu i wpychają do bagażnika, klapa się zatrzaskuje, a samochód rusza z piskiem opon i pędzi ulicami stolicy brawurowo wchodząc w zakręty.
Gil na początku wpada w panikę, która paraliżuje jego ciało i wolną wolę, ale z czasem udaje mu się uspokoić burzę rozwichrzonych emocji i dojść do siebie. Próbując rozwikłać zagadkę swojego aktualnego położenia nerwowo przeczesuje myśli w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, czym mógł się komuś narazić na tyle, aby trafić nagle do obcego bagażnika. Nie potrafi jednak wydedukować kto i dlaczego mógłby chcieć go porywać. Jego rodzina pół wieku temu wyemigrowała z prowincji, aby osiedlić się w stolicy i otworzyć tu własny zakład usługowy albo restaurację. Obecnie są właścicielami pralni i należą do niższych warstw klasy średniej, a on sam jest zwyczajnym, niezamożnym trzydziestolatkiem. Mieszka z rodzicami, nie pracuje ani nie ma z nikim zatargów, praktycznie cały czas spędza samotnie w swoim pokoju na paleniu papierosów, słuchaniu muzyki z gatunku atmospheric death metal i czytaniu przy świecach dzieł francuskich oraz niemieckich egzystencjalistów w oryginale. Dlatego wydaje mu się wątpliwe, że ktoś mógłby w nadziei na otrzymanie okupu porywać właśnie jego ani nie przychodzi mu do głowy nikt, kto mógłby chcieć się na nim zemścić.
I choć przy wielu okazjach Gil dochodził do wniosku, że życie nie ma sensu i lepiej by było nigdy się nie urodzić, to teraz, kiedy znalazł się w sytuacji kryzysowej, zaczyna to życie wbrew wcześniejszym założeniom doceniać. W desperackim przypływie energii witalnej włącza się do walki o przetrwanie, którą wcześniej z pozycji teoretycznych pogardzał i uznawał za głupią oraz odzierającą z godności. Gil zaczyna kombinować. Chwyta ciężki wisior, który zawsze nosi na szyi, czasem schowany pod czarnym swetrem, czasem ostentacyjnie wyjęty na wierzch i zaczyna nim teraz manipulować przy zamku bagażnika. Wisior przedstawia głowę diabła zawieszoną na odwróconym krzyżu i w końcu Gilowi udaje się użyć stalowych desek krucyfiksu i czarcich rogów jako narzędzi, którymi otwiera od wewnątrz drzwi swojego więzienia. Kiedy samochód porywaczy staje na światłach, Gil wyskakuje na ulicę i szaleńczo gna przed siebie, jednak po krótkim sprincie traci oddech i jak rażony pada na chodnik ze śledzioną przeszytą ostrym atakiem kolki. Niemal od razu podbiegają do niego dwa klauny, które obezwładniają go, związują mu ręce na plecach i prowadzą do samochodu.
- Wy wstrętne poczwary! - krzyczy Gil do klaunów, kiedy na powrót umieszczają go w bagażniku swojego zdezelowanego Nissana - Możecie mnie zabić, kiedy chcecie, życie i tak mi się już znudziło!
- Poczekaj! - rechocze jeden z klaunów - aż dotrzemy do Kliniki. Doktor Jajo wybije ci z głowy ten negatywizm i inaczej będziesz śpiewał!
I klapa zapada, a spowity w nieprzeniknioną ciemność Gil czuje jak jego ciało oblewa fala gorąca. Jego czarny sweter jest mokry i lepki od potu, zabrudził też ze strachu swoje ulubione czarne bojówki. Już wszystko rozumie i nie może uwierzyć, że został zdradzony, że jego rodzice uwierzyli tym ohydnym, agresywnym reklamom z telewizji, spełnili swoje groźby i wykupili mu turnus w Klinice Doktora Jajo. Przypomina mu się z jakim zainteresowaniem oboje słuchali, jak ten roześmiany od ucha do ucha łysy pizduś w prostokątnych okularach i białym kitlu zapewnia o niezawodności swojej kuracji nowatorską Terapią Kaskady Kwantowego Kwiczenia. Jak obiecuje, że dzięki niej z każdego zwiędłego smutasa i każdej ponurej marudy, dla której wszystko jest źle i wszystko przeszkadza, wytryśnie miód na serce oraz wyfrunie pogodny i radosny szczygiełek. Gil raz nawet trafił na jakimś forum blackmetalowym na opis pobytu w Klinice Kwiczenia i podane przykłady przerażających praktyk, jakie mają tam miejsce przeszły jego wszelkie wyobrażenia. Program jest napięty i cały czas pacjenta szczelnie wypełniają intensywne zajęcia obowiązkowe ze śmiechu prowadzone przez najlepszych standapowych komików, wysoko wykwalifikowane klauny, zawodowych łechtaczy i innych specjalistów, którzy w razie potrzeby nie wahają się sięgnąć po puszki z gazem rozweselającym. Oporni kuracjusze zamykani są w Komorach Najwyższej Radości, gdzie nad ich niechętną do kwantowego kwiczenia psychiką pracuje sztuczna inteligencja, specjalne systemy audiowizualne całodobowo pobudzają ich ośrodki śmiechu oraz podawane im są dożylnie farmaceutyki stymulujące odpowiednie obszary kory mózgowej. Na kurację w Klinice Doktora Jajo nie ma mocnych i bezwarunkowo każdy wychodzi z tego zakładu zamkniętego szczęśliwy i radosny, nie do poznania nawet dla najbliższych. Teraz Gil przypomina sobie, że rodzice ostatnio jakby częściej grozili mu, że jeśli nie weźmie się w garść, to właśnie tam go wyślą, ale jemu się zdawało, że tylko tak zrzędzili, żeby go postraszyć i nigdy nie spodziewał się, że swoje groźby zrealizują i to do tego w taki sposób. Chociaż z drugiej strony, jak teraz zauważa, mógł to przewidzieć, bo skoro dobrze wiedzieli, że on sam nigdy by do Kliniki Doktora Jajo nie poszedł po dobroci, zdecydują się użyć podstępu i wziąć go siłą, kiedy najmniej się będzie tego spodziewał i wracał ze sklepu z butelką napoju gazowanego.
Kiedy dociera do Gila, że tu i teraz, w tym bagażniku, to są prawdopodobnie jego ostatnie chwile, w których dane mu będzie samotnie przeżywać w ciemności prawdziwy smutek, nie pozostaje mu nic innego niż nacieszyć się nim najbardziej jak się da. I jak skazaniec wciągający dym ostatniego papierosa przed włożeniem głowy w gilotynę, Gil wsuwa się przez otwór w głąb czarnego swetra, wczuwa w niskie wibracje dusznej atmosfery panującej w bagażniku i pogrąża się w nieutulonym żalu za swoją ukochaną siostrą Melancholią, którą przyszło mu teraz na zawsze stracić.