Los Witka
Wrażliwy uczeń klasy o profilu europejskim w elitarnym liceum francuskojęzycznym ma na imię Vicente, ale ze względu na zamiłowanie do polskiego heavy metalu nazywany jest przez znajomych Witkiem. Tuż przed maturą nieszczęsny Witek ciężko przeżywa nieodwzajemnioną miłość do Joany, pięknej, lecz wyniosłej, o wiele wyższej i starszej od niego studentki stomatologii. Szukając pocieszenia Witek wpada w złe towarzystwo i sięga po narkotyki, od których szybko się uzależnia. Chodzi od jednego terapeuty do drugiego, ale poprawy nie widać, aż w końcu zdesperowani rodzice wysyłają go do górskiego ośrodka rehabilitacyjnego położonego na jednym z trudno dostępnych zboczy pasma Sierra Norte de Puebla. Warunki w ośrodku panują bardzo ciężkie, dyscyplina jest surowa, nad mięczakami nikt się nie lituje. Pozbawieni internetu, elektryczności i bieżącej wody kuracjusze od świtu do nocy leczeni są z nałogów terapią polegającą na ciężkiej pracy fizycznej. No methadone, no clinic. Wieczorami zbierają się na pogadanki motywujące, potem wyczerpani kładą się na twarde prycze, a po sześciu godzinach snu przerwanych szorstką pobudką czeka ich kolejny, znojny dzień spędzony na wycince drzew i ciosaniu bali. Ale ruch uprawiany od świtu do nocy na świeżym, górskim powietrzu dobrze na Witka działa, a namacalna bliskość ziemi, lasu i nieba sprawia, że nie czuje się aż tak źle i czyni szybkie postępy w leczeniu. Kiedy po upływie kilku miesięcy wraca do miasta, jest co prawda wolny od nałogu narkotykowego, ale jeśli chodzi o jego samopoczucie, notuje spory spadek nastroju. Czuje, że brakuje mu bliskiego kontaktu z naturą, do którego tak bardzo przywykł podczas pobytu w górskiej lecznicy. Kiedy na jego facebookowym wallu pojawia się ogłoszenie o organizowanych w parku miejskim Viveros warsztatach ekologicznych, zapisuje się na nie od razu. Przyzwyczajony do wstawania o świcie, w sobotę rano jest na miejscu zbiórki pierwszy i warsztaty od razu wydają mu się ciekawą opcją na trzeźwe spędzanie weekendu. Witek degustuje wegańskie potrawy, słucha wykładu o topniejących lodowcach, ale najbardziej podoba mu się sesja przytulania do drzew. Już przy pierwszym bezpośrednim kontakcie z korą młodego wiązu czuje, że znalazł to, czego potrzebował i co choć w części zastąpić mu może doświadczenia związane z zażywaniem narkotyków i przebywaniem wśród natury. Po raz pierwszy od dłuższego czasu autentycznie szczęśliwy Witek chodzi od drzewa do drzewa przytulając się długo i czule z każdym, jednak szczególnym uczuciem obdarza pewną znacznie starszą od siebie jodłę. Wraca do niej w niedzielę, poniedziałek i każdy kolejny dzień tygodnia, a w niektóre z nich nawet dwu lub trzykrotnie. Jego wizyty stopniowo stają się coraz dłuższe, intymne uniesienia nabierają intensywności, a wielka zażyłość zawiązująca się między człowiekiem i drzewem pogłębia się z każdą sesją. Nieco oschła z początku wobec chłopaka jodła stopniowo wyluzowuje i przyjmuje bardziej elastyczną postawę, a podczas przytulania zaczyna dawać Witkowi wyraźnie do zrozumienia, jak świetnie jej jest w jego towarzystwie i jak rośnie jej zaufanie do niego. Przytulony do jodły Witek czuje się błogo, spokojnie i bezpiecznie, jakby, cytując słowa instruktorki ekowarsztatów: "na powrót znalazł się w łonie kosmicznej pramatki". Odnalezieni wreszcie w bezmiarze wszechświata kochankowie mogą tak stać godzinami szepcząc do siebie i wymieniając pieszczotliwe czułości. Pewnego jesiennego wieczoru Witek wyznaje jodle, że jest z nią bardzo szczęśliwy i wdzięczny jej za to, że tutaj, w sercu wielkiego i brudnego miasta, znalazł taki życzliwy mu kawałek natury jak ona. Wtedy jodła cichym, ledwie słyszalnym pośród wiatru szmerem zwierza mu się również ze swojego sekretu. Szepce mu do ucha o tym, jak jest jej tutaj źle i zdradza poufny fakt, że miała kiedyś przyjaciela, który lubił przychodzić do niej poprzytulać się, kiedy był pod wpływem kilkunastu centów heroiny. Rozumiała się z nim jak z żadnym innym i każda okazja do bliskości z tym człowiekiem była dla niej ekstatycznym, niebiańskim wręcz uczuciem, przeszywającym ją od najgłębiej zagrzebanych końcówek korzeni po same czubki igieł. Tych doznań bardzo jej teraz brakuje i wiele by dała za to, żeby choć jeszcze jeden raz je przeżyć. Witek jest w szoku po wysłuchaniu opowieści jodły i początkowo wzbrania się na samą myśl o ulegnięciu tej sugestii i spełnieniu marzeń drzewa. Ale raz zasiane w jego duszy ziarno zaczyna kiełkować i kilka dni później, zmiękczone przez pochmurną, wilgotną aurę przebija skorupkę i delikatnie wysuwa pierwszą witkę. Witek decyduje, że dla jodły, która tyle dobrego dla niego zrobiła, może ten jeden, ostatni raz w życiu przygrzać herci. Kiedy przychodzi do jodły na haju i splatają się w uścisku, krew, żywica i heroina stają się ponownie jednym, pierwotnym owodniowym płynem krążącym w zapomnianym obiegu natury od początków życia biologicznego na Ziemi, a dzięki temu mistycznemu połączeniu psychiczna relacja Witka i jodły rozkwita bujnie i wspina się na nowy poziom. Koniec tej dziwnej miłości jest, jak łatwo to można było przewidzieć, tragiczny. Witek wraca do regularnego ćpania i choć czasami mówi znajomym, że nosi się z myślą, aby z tym skończyć, to jodła nie odpuszcza i chce stale więcej i więcej. Nie trzeba długo czekać, aż parkowi strażnicy wykonujący przed zamknięciem wieczorny obchód znajdą jego przytulone do drzewa ciało, martwe z przedawkowania. Rodzina Witka, która wiedziała o więzi jaka łączyła go z drzewem, ale nie potrafiła nic zrobić, żeby ją zerwać, teraz nie może darować podłej jodle tej śmierci. Są to zamożni, wysoko postawieni ludzie, mający rozległe koneksje we władzach miejskich oraz Ministerstwie Ochrony Środowiska i pewnego poranka przy jodle zjawia się ekipa drwali z podstemplowanym nakazem i naostrzonym sprzętem. Podochoceni obietnicą premii oprawcy pastwią się nad jodłą metodycznie, torturują i kaleczą wycinając w pień gałąź po gałęzi, aż po całym dniu strasznych mąk z dorodnego drzewa zostaje tylko okorowany kikut, stojący tam na postrach i pamiątkę o Witku, któremu niewinna chęć przytulania się do drzewa wyszła bokiem.