Katastroficzny błąd
- Jakie to wszystko jest nietrwałe i ulotne - myśli, siedząc na ulicznej ławce w Mexico City, podczas przerwy w wędrówce - człowiekowi wydaje się, że dzięki ciężkiej pracy osiągnął sukces, a za chwilę przewrotna Fortuna, która chwiejnym kołem się toczy, do spółki z kapryśną i zdradziecką Naturą lubiącą płatać figle, pokazują mu, gdzie jest jego miejsce na tym świecie.
Chociaż dzisiaj dzieli los milionów bezdomnych włóczęgów, to jeszcze niedawno, zanim cały jego świat wywrócił się do góry nogami, po czym stanął na głowie, runął jak domek z kart i legł w gruzach, życie jego było wygodne, dostatnie i wydawało się, że bezpieczne. Czuł się jak król, jego teorie znajdowały kolejnych zwolenników, a jego popularność i konta w banku stale rosły. Choć był wiecznie rozchwytywany, w krótkich przerwach między lataniem z jednej konferencji na drugą, chętnie wracał do swojego luksusowego apartamentu na ostatnim piętrze drapacza chmur w sercu Manhattanu, aby pisać kolejne książki.
A później, wszystko się nagle przebiegunowało i posypało. Potężny wybuch podziemnego wulkanu zdmuchnął sporą część miast zachodniego wybrzeża i Wielkich Równin oraz wywołał szereg całkowicie naturalnych zjawisk, które jak upadające kamienie domina doprowadziły do globalnego oziębienia. Chmury pyłu przysłoniły słońce, oceany obniżyły poziom, a większa część spopielałej półkuli północnej została skuta lodową pokrywą. Ogarnięte wojną domową resztki Stanów Zjednoczonych rozpadły się na wiele państewek walczących między sobą o zasoby, dostęp do żywności i wody pitnej. Zdesperowani mieszkańcy spustoszonego mocarstwa zaczęli porzucać swoje niespłacone domy na przedmieściach zrujnowanych miast, i w poszukiwaniu lepszego życia masowo wyruszali pieszo na południe. Pojedynczo, całymi rodzinami, formując większe kolumny maszerowali, marząc o tym, aby dotrzeć do dostatniej Gwatemali, w której nie tylko rozkwitał przemysł ciężki i można było zarobić, ale klimat był o wiele łagodniejszy niż na wiecznie zamarzniętej Północy. Zanim jednak dotarli do postawionego na granicy z Meksykiem muru, którym Gwatemalczycy odgrodzili się, aby zatrzymać kolumny migrantów szturmujące bramy raju, amerykańscy uchodźcy musieli pokonać najeżone niebezpieczeństwami terytorium południowego sąsiada.
- Kto by przewidział - myśli, wstając - że będziemy uciekać przez Meksyk i doskwierać nam będzie chłód, głód, rasizm i poczucie nielegalności.
Ruszając w dalszą, samotną drogę poprawia gruby szalik, szczelnie zasłaniając twarz nie tylko przed dającym w kość, siarczystym meksykańskim ziąbem, ale bardziej przed spojrzeniami, pełnymi wrogości, podejrzliwości i uprzedzeń.
W Meksyku epoki lodowcowej sytuacja marzycieli, takich jak on, jest dramatyczna. Na wędrujących przez kraj białych gringo polowania urządzają bezduszni biurokraci z urzędu imigracyjnego, skorumpowana policja, patrole cyborgów i drony służb granicznych, bojówki paramilitarne, mafia, a nawet, jak głosi plotka, talibańscy asasyni, którzy przedarli się tu z Bliskiego Wschodu, aby szukać okazji do zemsty na uciekających jankesach.
Jednak ze wszystkich zagrożeń, najgorsze dla niego są bezpośrednie spotkania z rodakami, którzy stają się wyjątkowo agresywni, gdy kojarzą jego dobrze znaną z mediów twarz poczytnego autora pozycji popularnonaukowych, eksperta klimatologii, telewizyjnego celebryty i błyskotliwego biznesmena. Za wszelką cenę pragnie unikać spotkań z przedstawicielami sporej grupy rozczarowanych ludzi, którzy na jego widok dostają białej gorączki i chcą wyładować na nim swoją złość na samych siebie. Średnio zamożni, starzejący się menedżerowie o imionach John, Bill albo Will mają mu za złe, że uwierzyli w jego przewidywania na temat skutków antropogenicznej zmiany klimatu i rezygnując z planowanych przeprowadzek do Panamy, Kostaryki czy innych ciepłych krajów, wykupili zaprojektowane przez jego firmę developerską ekologiczne i doskonale przygotowane na ocieplenie klimatu domy na Alasce.