Idzie wytrzymać

Matka mutantów

Gdy po wyczerpującym dniu wraca z miasta, pogoda jest już majowa, jednak ona nie potrafi ulec urokom wiosennej aury, a w jej duszy hula nastrój z początków maja w czterdziestym piątym w Berlinie. Kolejny dzień upłynął jak teledysk do satanistycznego drone metalu i pomimo wielogodzinnych starań, nie udało jej się dzisiaj obłowić na mieście. Skromna kolacja, którą niesie w torbach, dla wszystkich pewnie nie starczy, a jej dzieci znowu pójdą spać z pustymi brzuchami. Martwi się o ich przyszłość, bo jeśli chodzi o rozmiary, już dawno ją przerosły i codziennie mają coraz większe potrzeby, ona za to jest coraz mniejsza, coraz słabsza i coraz trudniej jest jej zdobywać dla swojej gromadki pożywienie. Na razie idzie wytrzymać, na razie daje jeszcze radę, w pocie czoła przeczesując ulice i węsząc za czymś, co można wrzucić do torby. Ale niedługo musi nadejść ten dzień, w którym zabraknie jej sił, aby wstać i wyjść do miasta. Co poczną wtedy, kiedy jej zabraknie, co będą jadły? Doznaje bolesnego ukłucia w czuły punkt, kiedy myśli, że wkrótce będą musiały opuścić rodzinne gniazdo i nauczyć się zdobywać pożywienie. Dobrze wie, że przy braku doświadczenia, chwila nieuwagi w okrutnym świecie wielkiego miasta oznacza szybki koniec i większość jej dzieci zginie wytępiona przez nienawistnych mieszkańców, którzy nie tolerują obecności takich odmieńców na powierzchni metropolii. Jeśli chociaż kilkorgu uda się przetrwać, znaleźć jakąś norę i zainstalować się na swoim kawałku podziemi, to będzie cud. Kontynuując ponure rozmyślania wędruje schodami na najniższy poziom, odsuwa blachę maskującą dziurę wejściową, kładzie się i zaczyna pełznąć w głąb wyżłobionego w ziemi tunelu, ciągnąc za sobą torby. Kiedy dociera do nory ukrytej kilkadziesiąt metrów pod miastem, stawia sprawunki na podłodze i włącza światło zasilane prądem kradzionym z systemu metra. W trupiobladych promieniach brzęczącej jarzeniówki jej dzieci wyglądają tak słodko, że jej serce przeszywa niewysłowiona, zwierzęca tęsknota na myśl o wnukach, których nigdy nie będzie dane jej ujrzeć. Wzdycha pod nosem, i z szeleszczącego, czarnego plastiku wyjmuje dzisiejsze zdobycze: nieświeże podroby kupione od rzeźnika za użebrane monety, nieco kości wygrzebanych z kubła za tanią jadłodajnią, psa rozjechanego i wyrzuconego na pobocze, kawał polędwicy podstępnie wyciętej z zamroczonego pijaka, uduszone niemowlę skradzione z wózka stojącego przed sklepem, a na deser wyłowioną w śmietniku puszkę kisielu z głów zjełczałych sardynek. Kiedy wkłada mięsko do klatek, jej głodne dzieci popiskują z radości i tłoczą się, zaciskając na prętach swoje, odziedziczone po niej, różowe paluszki zakończone czarnymi szponami. Ich inteligentne ślipka połyskują w niebieskawym półmroku jak diamenty, a pociechy w szerokim uśmiechu otwierają szczurze pyszczki, szczerząc ostre, żółte zęby. Wyraźnie podniecone widokiem jedzenia przykucają, kręcą łysymi ogonami i badają otoczenie poruszając długimi, sprężystymi wąsikami, zupełnie jak ich ojciec, z którym spędziła w podmiejskich tunelach tyle szczęśliwych lat, zanim został zabity przez złych ludzi na mieście. Obserwuje, jak te jej poczciwe poczwary zajadają kolację, aż im się uszy trzęsą, i znowu mięknie na myśl o przyszłości oraz rozkleja się wewnętrznie. Szybko jednak zbiera się do kupy, utwierdzając w postanowieniu, że będzie chronić swoje dzieci przed okrucieństwami świata tak długo, jak to możliwe; będzie troszczyć się o nie, aż zupełnie zabraknie jej sił i nie da rady, jak każdego ranka, chwycić za torby i wpełznąć do tunelu. Dopiero wtedy uzna, że nadszedł w końcu ten długo odwlekany moment i zmuszona przez los, zdejmie kłódki. Jej dzieci wyjdą z klatek i po skończeniu zapasów, zjedzą ją oraz najmłodsze rodzeństwo, a kiedy głód wygra ze strachem, wyruszą, same, w okrutny świat, aby w pocie czoła przeczesywać ulice i zdobywać pożywienie.

Free Web Hosting