Dziwny przypadek Jesúsa Jiméneza
Jesús Jiménez był przeraźliwie zwyczajnym człowiekiem mieszkającym w zwyczajnym domu przy jednej z banalnie zwyczajnych ulic na najzwyczajnieszych w świecie przedmieściach. Nie wyróżniał się zupełnie niczym szczególnym, wędrował niezauważony jak wszyscy inni po swoich zwyczajnych ulicach, czas przebiegał mu jednostajnie w zupełnie zwyczajny sposób, tak że jeden dzień nie różnił się specjalnie ani od poprzedniego ani od następnego.
Pewnego dnia, na głowie Jesúsa wytworzył się niewielki bąbel, zupełnie nic nadzwyczajnego, dlatego Jiménez zignorował go podejrzewając, że tak samo jak sam się pojawił, tak samo sam stopniowo w ciągu kilku dni zaniknie. Bąbel jednak nie zniknął, tylko rósł dalej, aby po trzydziestu dniach osiągnąć rozmiar dorodnej papai. Pomimo tego Jesús nadal ignorował bąbla, pozwalając mu tyć aż do osiągnięcia rozmiarów, kiedy było już za późno na jakąkolwiek akcję ratunkową. Bąbel pochłonął najpierw głowę, a następnie resztę Jesúsa i rósł dalej. Wkrótce jego łupem padła cała najbliższa rodzina Jiménezów, później wszyscy mieszkańcy jego szarej, zwyczajnej ulicy położonej na szarych, zwyczajnych przedmieściach, ale ponieważ chodziło o ubogie dzielnice o wysokich wskaźnikach przestępczości, nikt się tym specjalnie nie zainteresował i nie niepokojony przez nikogo bąbel systematycznie powiększał swoje rozmiary przyswajając populację całego miasta, a później republiki.
Dla ratowania ludzkości konieczne stało się natychmiastowe, bezpośrednie uderzenie prewencyjne kilku głowic nuklearnych, ale nie zdobyło się na to żadne supermocarstwo, ani ogarnięte biurokratycznym paraliżem Stany Zjednoczone ani Rosja ani Chiny, kiedy zdecydowały się na to w końcu Izrael do spółki z Iranem, było już za późno, bąbel łagodnie wchłonął wystrzelone w jego stronę pociski i rósł dalej jak zawsze-ładnie-wszystko-jedzący mutant na drożdżach.
Nie wybrzydzając nad niczym co stanęło na jego drodze bąbel szybko osiągnął rozmiary planety i zaczął rozprzestrzeniać się na obszarze całego układu słonecznego, a później Drogi Mlecznej. Na tym nie poprzestał i nieprzerwanie pęczniał, pokrywał i połykał wszystko, co stanęło na jego drodze, gwiazdy, planety, kosmiczny pył i czarne dziury.
Kiedy osiągnął maksymalne rozmiary kosmosu i nie mógł rozszerzać się jeszcze bardziej, rozdęty do granic możliwości doprowadził do gwałtownej implozji dając tym początek nowemu wszechświatowi, który z małego bąbla zaczął szybko rozrastać się w przestrzeń niespotykanych rozmiarów, w której formowały się galaktyki. Całkiem możliwe, że na jednej z planet jednego z całkiem zwyczajnych układów powstaną na obrzeżach wielkiego miasta szare, zwyczajne przedmieścia, na których przy jednej z szarych, zwyczajnych ulic po czternastu miliardach lat zamieszka zwyczajny człowiek, który być może nie będzie już się nazywał Jesús Jiménez tylko jakoś inaczej, na przykład Ramón Ramírez albo Mauricio Martínez i pewnego dnia na głowie uformuje mu się niewielki bąbel, który zignorowany znowu zacznie najpierw powoli, a później coraz szybciej, rosnąć.