Biedni ludzie
Jest niedzielny poranek, słońce wstaje i latarnie gasną, kiedy León wraca po nocy spędzonej poza domem. Widzi nielicznych przechodniów, którzy łatwo dają się zwieść płaszczykowi jego powierzchowności i na podstawie niezbadanych przesłanek pochopnie wyciągają daleko idące wnioski.
- Biedni ludzie! - myśli León i przypomina sobie wydarzenia zeszłej nocy. - Widzą to, co chcą widzieć, tak łatwo ulegając iluzjom pozorów!
A wbrew pozorom León to zwyczajny facet, niekarany dentysta sumiennie wykonujący obowiązki zawodowe, który ma jednak jedną słabostkę. Nic groźnego, po prostu lubi stroić się w wyzywające, kolorowe ubrania, jaskrawe peruki i ostry makijaż. Jest przy tym przekonany, że jego pospolity image, który na co dzień pokazuje światu, to noszona z konieczności sztuczna maska przedstawiająca zafałszowany obraz siebie. Naga, ogolona twarz bez grama makijażu, gładkie włosy w kolorze naturalnym ze starannie wymodelowanym przedziałkiem oraz fartuch, pod którym widać koszulę i sweter, to tylko przebranie, w jakim musi chodzić do pracy, choć jest mu w nim niewygodnie i nieswojo. Ale gdy wreszcie nadchodzi długo oczekiwany sobotni wieczór, León odczuwa powiew wolności. Nakłada swój najnowszy pstry strój, maluje twarz w szalone barwy i wsiada do samochodu.
Na początku, kiedy dopiero odkrywał siebie, ciągnęło go do kolorowych tłumów spacerujących po gwarnych bulwarach i kierował się w stronę ruchliwych, pełnych życia dzielnic. Jednak szybko zdał sobie sprawę, jak okrutni potrafią być ludzie w swoim zaślepieniu. Kiedy on chciał sobie tylko pospacerować, przypadkowe osoby brały go za klauna, bezceremonialnie szturchały, szarpały i kazały mu rozśmieszać się, opowiadać kawały oraz zabawiać dzieci. Próby tłumaczenia, że jest zwyczajnym, poważnym facetem bez poczucia humoru, który po prostu lubi taki styl i ubiera się w to, co mu się podoba, bo chce być sobą, były ignorowane. Zdesperowany León odpychał od siebie natrętów zapewniając po tysiąckroć:
- Nie jestem tym, za kogo mnie bierzecie! Mam na imię León i jestem dentystą!
Ale oni nie słuchali, często stawali się wulgarni, a nawet agresywni. Ile to razy musiał uciekać przed namolnymi pijakami czy bandą wrzeszczącej dzieciarni, która ścigała go z krzykiem:
- Pajac! Pajac! Pajac!
Ta nietolerancja męczyła go i sprawiała, że León odsuwał się od ludzi, izolował i coraz bardziej zamykał się w sobie. Unikał wychodzenia, na weekendy zostawał w domu, jednak pomimo kolorowych ubrań i makijażu, czuł się źle. Potrzebował ruchu, przestrzeni, wietrzyku delikatnie targającego plastikowe włosy fosforyzującej peruki. Smucił się i cierpiał, myślał nawet, czy nie skończyć z dalszym życiem, nie widząc szansy do bycia sobą w tym niewyrozumiałym świecie, aż wreszcie odkrył potęgę przyrody, która przygarnęła go na swoje łono i dała mu ukojenie.
Od tej pory, w każdą wolną noc León wsiadał do samochodu i jechał w góry otaczające miasto, do Ajusco albo Marquesy, uciekając daleko od ludzi, którzy nie akceptowali go takim, jaki jest i nie dawali mu spokoju. Tam, w górach, wszystko było inaczej, nikt się go nie czepiał, nikogo nie obchodziło to, jak lubi się ubierać czy jak malować twarz, a on mógł przez całą noc, wolny od wścibskich spojrzeń, wędrować po górskich ścieżkach i bezdrożach leśnych ostępów, doznając błogiej bliskości fauny i flory, która nie ocenia go, nie odrzuca, tylko pozwala mu być sobą.
Czasami, podczas swoich nocnych wędrówek po lesie, León napotykał pojedynczych ludzi, ale zawsze omijał ich z daleka. Kiedy ornitolodzy obserwujący nocne życie sów, złoczyńcy szukający miejsca na zakopanie czegoś, co chcieliby ukryć przed światem, czy amatorzy nocnych, grzybowych tripów dostrzegali w blasku księżyca lub w snopie światła latarki jego barwną postać przemykającą między krzakami, przecierali ze zdumienia szkła. León szybko znikał w ciemnej gęstwinie unikając bezpośredniego kontaktu, a oni uznawali jego obecność za lekko niepokojące przywidzenie.
Jednak ostatniej nocy, kiedy León rozkoszując się słodką samotnością szedł na przełaj przez dziką przyrodę, znalazł się nagle w samym środku gniazdka, które dwie pary nastolatków uwiły sobie w zaroślach, aby uprawiać tam miłosne igraszki. Kopnięta przez niego butelka tequili wydała z siebie dźwięczne stęknięcie, a półnagie postacie wyrwane z miłosnego zapamiętania przestały się obłapiać, oświetliły go telefonami i widząc, że León jest po prostu sobą, rzuciły się do panicznej ucieczki krzycząc:
- Pajac! Pajac! Pajac!
Starał się im wytłumaczyć, że mylnie go oceniają i że nic im nie zrobi:
- Nie jestem tym, za kogo mnie bierzecie! Mam na imię León i jestem dentystą! - Wołał za nimi. Ale oni nie chcieli go słuchać, tylko potykając się o wciągane w pośpiechu spodnie i rozgarniając chłostające ich gałęzie, biegli przed siebie na złamanie karku. Kiedy ich wrzaski umilkły i zrobiło się cicho, León podszedł do krawędzi wąwozu, poświecił telefonem i popatrzył w dół, ale pod dorodnymi kaktusami porastającymi strome ściany urwiska rozpościerała się niezgłębiona, głucha ciemność.
- Biedni ludzie! - pokręcił kolorową głową nad nietolerancyjnym zaślepieniem, które doprowadziło ich do zguby.