Arturek
Lópezowie to zwyczajna, spokojna rodzina z przedmieść meksykańskiej stolicy. Uboga, ale skromna, pobożna, uczciwa, i kiedy po latach starań urodził im się długo wyczekiwany syn, wydarzenie to stało się dla Lópezów powodem wielkiej radości. Radość niestety trwała krótko, okazało się bowiem, że chłopiec jest inny niż dzieci sąsiadów, bliższych i dalszych krewnych oraz znajomych z pracy.
Jego skóra intensywnie karmazynowej barwy pokryta była gęstym, czarnym włosiem, miał cuchnący oddech i już od urodzenia był dzieckiem agresywnym, krwiożerczym, niebezpiecznym dla otoczenia. Zanim jeszcze dobrze otworzył pałające gniewem oczy, niemal odgryzł palec położnej, która chciała owinąć go białym kocykiem. Na imię dano mu Arturo, a z racji niskiego wzrostu, czerwonej skóry oraz zamiłowania do kombinezonów sportowych w takim samym kolorze, nazywano go później pieszczotliwie Czerwonym Arturkiem.
Na ile pozwalały ich skromne możliwości, Lópezowie jeździli od specjalisty do specjalisty, a każdy doktor wygłaszał inną teorię o rzadkich wadach genetycznych, zaburzeniach hormonalnych w fazie prenatalnej, powikłaniach poszczepionkowych i obiecując wyleczenie wypisywał eksperymentalne leki, zalecał zajęcia z delfinami, stosował elektrowstrząsy czy leczenie magnesami, niestety wszystko na nic. Dopiero pewien mądry profesor hematologii po studiach ukończonych w Europie potrafił postawić trafną diagnozę, która w uszach Lópezów brzmiała jak wyrok: wilkołak.
Mądry profesor upatrywał jedyną szansę dla Arturka w kuracji opartej na żelaznej dyscyplinie bezwzględnie egzekwowanej w surowych warunkach ograniczonej przestrzeni o chlebie i wodzie święconej. Według niego, Arturkowi pomóc mogło wyłącznie umieszczenie go w lochach klasztoru, gdzie znajdowałby się stale pod czujnym okiem i duchową opieką braci zakonnych, pracujących nad nim bez wytchnienia, aby uratować jego duszę i przysposobić go do życia w cywilizowanym społeczeństwie. Przypięty łańcuchem do ściany przyklasztornego lochu Arturek miałby przynajmniej nikogo nie skrzywdzić, a jednocześnie pozostawał cień nadziei, że wyrośnie z niego człowiek, a nie drapieżny likantrop, który prędzej czy później dostanie od kogoś srebrną kulę albo kołek w serce.
Ale państwo Lópezowie nie zgodzili się na taki okrutny, ich zdaniem, krok i postanowili, że nie oddadzą Arturka do klasztoru. Zadecydowali, że sami będą ponosić trudy jego wychowania, otaczając młodego wilkołaka ciepłem i bezwarunkową miłością, aby zapewnić mu jak najlepsze warunki i w miarę normalne dzieciństwo.
Spodziewane trudy wychowania stawały się jednak z roku na rok coraz bardziej uciążliwe i Lópezowie mieli z dzieckiem ciągłe urwanie głowy, bo Arturek rozwijał się szybko, nabierał sił, a jego dzika natura rozsadzała go wręcz w sposób niemożliwy do okiełznania.
Całe jego ciało w błyskawicznym tempie porastało twardym włosiem, dosłownie co kilka godzin trzeba było golić mu twarz, aby Arturek choć trochę przypominał normalne dzieci sąsiadów, krewnych i znajomych, a resztę ciała, nawet w okresie największych upałów, zakrywać czerwonym strojem, i to mimo tego, że Arturek, także w dni chłodniejsze, najchętniej biegałby nago. Chłopiec stale coś broił i regularnie dostawał napadów niekontrolowanego szału, podczas których gryzł ludzi i inne zwierzęta i czasami trzeba było nawet obezwładniać go siłowo albo farmakologicznie. Najwięcej problemów było z żywieniem, bo stale dopisywał mu wilczy apetyt, jednak chciał jeść wyłącznie mięso i popijać je coca-colą, warzywa i owoce budziły zaś w nim nieprzezwyciężony wstręt. Żywe chomiki zajadał jak batony, na wycieczce do lasu wyrwał się, pogonił za zającem i wrócił z twarzą usmarowaną świeżą krwią i resztkami futra, a kiedy Lópezowie wybrali się na wakacje do Acapulco, zostali wyproszeni z pet-friendly hotelu, bo gdy Arturkowi odmówiono wydania podwójnej wkładki mięsnej do zupy, ten, zamroczony furią pożarł pół jamnika, siedzącego grzecznie przy sąsiednim stoliku. Mieszkanie z nim pod jednym dachem również nie należało do łatwych ani przyjemnych, ponieważ Arturek wszędzie zostawiał kłaki grubej sierści, gryzł kapcie i meble, głośno słuchał Powerwolfa i wył po nocach, a ostatnio zaczął podkradać starszej siostrze tablet, aby oglądać na nim pornografię zwierzęcą.
Państwu López, którzy mężnie starali się znosić zrządzenie zesłane im przez los i wypruwali sobie żyły, coraz trudniej przychodziło wybaczać kolejne psoty Arturka, przepraszać pokrzywdzonych ludzi i starać się naprawić wyrządzane przez niego szkody. Dlatego, aby dać mu choć namiastkę polecanego przez mądrego profesora życia w klasztornej celi, Lópezowie zamykali syna na coraz dłuższe okresy w ogrodowej komórce, gdzie przykuty łańcuchem i pozbawiony jedzenia miał do dyspozycji jedynie miskę wody święconej. Dni spędzał bez ruchu, ze ślinką cieknącą po brodzie i skamlał, obserwując przez szpary między deskami dzieci i psy wesoło biegające za piłką po ulicy.
Tak upływały rodzinie Lópezów ostatnie miesiące we względnym spokoju, jednak po tym, czego Arturek dokonał wczoraj, rodzice uznali, że miarka się przebrała i konieczne są radykalne zmiany. Traf chciał, że obok ich domu przechodził ulicą ksiądz, nowy w tej parafii, bo dopiero co przeniesiony w ramach kary za grzechy, jakie popełnił w poprzedniej. Szedł w odwiedziny do chorej staruszki i aby zrobić dobre pierwsze wrażenie na parafianach, niósł jej w koszyczku placek i winko. Kiedy usłyszał ciche kwilenie chłopca zamkniętego w komórce, nie potrafił się powstrzymać i pospieszył mu na ratunek. Przeskoczył ogrodzenie i wdarł się do środka, ale kiedy oswobodził więźnia z kajdan, wygłodniały Czerwony Arturek zamiast przylgnąć mu do kolan i serdecznie podziękować, rzucił się na swojego dobrodzieja przegryzając mu tętnicę szyjną. Kiedy skończył go jeść, nałożył jego sutannę, wziął koszyk z prowiantem i ruszył do domu staruszki. Chociaż nowy ksiądz wydał się niedowidzącej babci nieco dziwny, wpuściła go do środka, ale zanim zdążyła dobrze wypytać, dlaczego ksiądz jest taki czerwony na twarzy i tak dalej, została zaatakowana i zjedzona. Czerwony Arturek na deser połknął jeszcze placek, wypił winko i zasnął w babcinym łóżku i jej czepku na głowie, ciężkim snem nażartego do oporu drapieżnika. Kiedy pan López znalazł Arturka, zdjął pas i porządnie złoił mu skórę na tyłku, tak że z czerwonej stała się fioletowa, po czym za wszarz zaciągnął go przez ulicę do jego komórki.
Po tym wybryku, bezsilni Lópezowie z bólem serca uznali, że jednak dłużej nie dadzą rady sami tego ciągnąć, ich cierpliwość się skończyła, siły wyczerpały, nadzieja zgasła i teraz całą rodziną odprowadzają nieświadomego tego, co go czeka Arturka do klasztoru, aby oddać go pod dozór dominikanów.